Mazury to życie. Tu mogłabym skończyć, bo z tego zdania wynika dla mnie wszystko.
Nie znam roku bez Mazur: nie znam lata bez zielonych jezior, jesieni bez lasu, zim bez rozgrzanego pieca w naszym poniemieckim, ciasnym raju czy wiosen bez mlecznej mgły nad polami. Czas od zawsze dzieli się dla mnie na pół: szybkie miasto, wolność na wsi. Kiedyś dzielił się tak, bo moich rodziców stale gnało ku drodze na Ostrołękę (już połowa drogi!). Później dzielił się tak już naturalnie, bo jak wytrzymać tyle bez powietrza? A w końcu sama zaczęłam go dzielić w ten sposób – najpierw podświadomie, potem zaczęłam zauważać i uznawać ten imperatyw.
Mazury to życie. Bez Mazur nie ma życia.
Kiedy ogarnęłam już życie miejskie i popracowałam w miejscach, które nadały szlif mojej dzikiej pęsecie, zrozumiałam, gdzie chcę jej używać. Cel pozostał jeden: być blisko ziemi, wody, lasu, pola – czerpać z natury z szacunkiem, ale i polotem właściwym fine dining. Dzikie Historie Młynik to miejsce, które niczym nie ograniczyło tego konceptu – dostałam wolną rękę (choć – przyznaję – ręka raczej z tych szybszych) i postanowiłam nie zawieść tych, którzy uwierzyli, że stworzymy tu wspólnie coś bezprecedensowego.
Nieskromnie przyznam: udało się. Fine dining w prywatnym azylu to doświadczenie unikalne na skalę Polski. Nie sądziłam jednak – choć może nieśmiało o tym marzyłam? – że uda nam się zapoczątkować ruch turystyki foodiesowej. To się dzieje! A my, wciąż wzruszeni, witamy kolejnych Gości, którzy ufając nam, że przeżyją tu coś wyjątkowego, zaszywają się ze mną między drzewami i wpuszczają tę nieoswojoną magię na swój talerz.
A potem wracają, co podlewa miodem moje serce. O to mi chodziło. Udało się! Dziękuję!