Zaczęło się od tego, że nie byłem na Porto gotowy. W misternym planowaniu wyjazdu bowiem zgubiłem jeden dzień. I nagle, w środku nocy w zasadzie, okazało się, że po pierwsze, od wtorku nie mamy auta, bo musimy je oddać na lotnisku w Porto, a po drugie, co za niefart, noclegi tamże mamy zaklepane dopiero od czwartku.
„Gdzie się podziała środa?”, zaryczałem po pobudce we wtorkowy poranek, bo świtać w głowie, że coś jest nie tak, zaczęło mi jeszcze przed świtem. Krzyk jednak wcale nie pomógł. Auto musieliśmy oddać, pani w infolinii wypożyczalni aut była nieubłagana („Computer says: Nooo!”). Spróbowaliśmy zatem z drugiej strony – sprawdziliśmy, czy możemy szybciej przyjechać do naszego tymczasowego domu. Okazało się, że możemy, więc wycisnęliśmy z wynajętej fiesty ile się dało, by po drodze jeszcze zobaczyć to, co mieliśmy zaplanowane na środę.