Kukbuk
Kukbuk

„Jedno zdanie zmieniło całe moje życie” – Sachiyo Harada o kuchni japońskiej

Ze świata mody płynnie przeszła do świata kulinariów, udowadniając że te pozornie różne branże mają ze sobą wiele wspólnego. Nam Sachiyo Harada zdradza, czy kuchnia japońska rzeczywiście jest tak skomplikowana jak się wydaje i od czego powinni zacząć gotowanie jej miłośnicy.

Tekst: Dominika Zagrodzka

Zdjęcie główne i zdjęcia w tekście: materiały prasowe wydawnictwa Marginesy

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 5 minut!

Autorka „Wielkiej księgi kuchni japońskiej” próbuje odczarować stereotypy dotyczące Japonii. Jej poradnik i książka kucharska w jednym pokazują, jak krok po kroku przygotowywać klasyczne japońskie dania, na co zwracać uwagę i co powinno znaleźć się w każdej spiżarni. Sachiyo Haradę pytamy o jej sprawdzone sposoby na smakołyki z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Dominika Zagrodzka: Przez dwie dekady pracowałaś w modzie — projektowałaś kimona, tworzyłaś własne kolekcje, wystawiałaś się w Paryżu. A jednak dziś mówimy o tobie jako o jednej z najbardziej wyrazistych ambasadorek japońskiej kuchni w Europie. Czy potrafisz wskazać moment, w którym poczułaś, że to właśnie gotowanie jest twoją prawdziwą pasją?

Sachiyo Harada: To nie wydarzyło się nagle, ale był jeden taki przełomowy moment. Po latach pracy w branży modowej byłam wykończona — nie czułam radości, ciągle pracowałam, ciągle za czymś goniłam. Zamknęłam firmę i wyjechałam do Paryża, żeby odetchnąć, zastanowić się, co dalej. I właśnie tam podeszła do mnie młoda dziewczyna. Krzyczała: „To ty! Dziewczyna od onigiri!”.

Przypomniała mi, że rok wcześniej przygotowałam na backstageu pokazu mojego przyjaciela podczas paryskiego Fashion Week, wielki gar miso i paczki ryżowych kanapek onigiri. Dla mnie to był drobiazg, ale ona zapamiętała ten smak. Jej reakcja była tak szczera, tak wzruszająca, że poczułam coś w rodzaju objawienia. Pomyślałam: skoro jedzenie może ludziom dawać tyle radości, może to właśnie tym powinnam się zajmować? Zapisałam się do szkoły kulinarnej. I zaczęłam od początku.

Często mówisz, że dopiero w Europie zrozumiałaś rodzimą kuchnię. Co masz na myśli?

W Japonii kuchnia japońska jest traktowana jak oczywistość. Dopiero po wyjeździe zobaczyłam ją z dystansu. W Paryżu byłam zaskoczona: jeszcze w latach 90. trudno było tu znaleźć dobre sosy, miso czy kombu. A potem przyszła moda na sushi i wszystko się zmieniło.

Zaczęłam też zauważać, jak kuchnia japońska ewoluuje w różnych miejscach. Kiedy jadłam sushi na Hawajach, poczułam, że to jest kuchnia emigrantów — z nostalgią, z lokalnymi twistami, z inną wrażliwością. To wtedy zrozumiałam, że potrawy mają prawo się zmieniać, dostosowywać, żyć własnym rytmem. I chyba dlatego w mojej pracy nie ma ortodoksji — jest szacunek do tradycji, ale też otwartość na zmianę.

Co twoim zdaniem najbardziej fascynuje Europejczyków w japońskiej kuchni?

Jej spokój. W japońskich daniach jest harmonia smaku. Równowaga, prostota, głęboka uważność na składnik. Myślę, że w świecie wiecznego chaosu to działa jak balsam. Druga rzecz to estetyka. Japończycy uczą, że jedzenie jest rytuałem — nawet jeśli to tylko miska ryżu

Japońska kuchnia jest często otoczona aurą tajemniczości i perfekcji. A jaka jest w rzeczywistości?

Zaskakująco normalna. (śmiech) Widzimy w Europie eleganckie kaiseki, sushi masterów i idealnie ułożone bento, ale codzienność jest prosta: ryż, miso-shiru, warzywa. Japońska kuchnia to przede wszystkim domowe dania. Zupa, którą gotowała babcia. Smak ryżu, kiedy otwierasz pokrywkę garnka. To są wspomnienia, które budują całą kulturę jedzenia.

Oczywiście, mamy obsesję na punkcie sezonowości, precyzji, szacunku do składnika — ale jednocześnie w każdym domu stoi butelka sosu sojowego z supermarketu i dobre instant dashi. I to jest piękne: między ceremonią a codziennością jest przestrzeń, w której każdy może znaleźć coś dla siebie.

Wspomniałaś kiedyś, że sezonowość w Japonii ma trzy poziomy: hashiri, sakari, nagori. Możesz to wyjaśnić?

To piękna idea. Hashiri to smak początku sezonu — jeszcze nie w pełni dojrzały, delikatny, obiecujący. Sakari to pełnia sezonu — składnik jest najlepszy, najdoskonalszy. Nagori to końcówka sezonu — smak melancholii, pożegnania. To poetyckie, ale w kuchni naprawdę to czuć. Kaiseki nie istnieje bez tej triady, dlatego jest takie harmonijne i emocjonalne.

W swojej najnowszej książce balansujesz między techniczną precyzją a emocjami. Skąd taka konstrukcja?

Bo taka jest moja historia. Przez lata pracowałam jak rzemieślnik — ciągle szkoliłam technikę, by moje dania były jak najbardziej powtarzalne. Ale w domu moja mama i babcia gotował moja mama i babcia, zupełnie inaczej: intuicyjnie, z miłością. Chciałam, żeby książka była z jednej strony profesjonalna, a z drugiej miała także wydźwiek osobisty.

Dużą część przepisów spisałam z pamięci — to był niezwykle wzruszający proces. Nagle wracały zapachy, obrazy: mama mieszająca ryż, babcia krojąca warzywa na nabe. Dzięki tej książce czuję, jakbym wciąż były obok.

W „Wielkiej księdze kuchni japońskiej” podajesz receptury krok po kroku. To dziś raczej rzadkie.

Tego wymaga japońska kuchnia. Są gesty, których nie da się opisać słowami: jak ocenić, czy ryż jest odpowiednio ugotowany, jakiego dźwięku nasłuchiwać przy smażeniu tempury. Moje instrukcje są jak nauczyciel stojący obok. Dzięki nim gotowanie przestaje być stresujące — staje się spokojne, uważne, prawie medytacyjne.

Skoro mówimy o podstawach — od czego powinna zacząć osoba, która chce gotować po japońsku?

Od ryżu. Ugotuj go w garnku, nie w elektrycznym urządzeniu. Dotknij go, poczuj, jak zmienia strukturę. A potem zrób onigiri. To najbardziej szczere danie — jeśli zrobisz je z sercem, to poczujesz wszystko, co w japońskiej kuchni najważniejsze.

Która technika w książce była najtrudniejsza do przełożenia na język domowego gotowania?

Dashi. W książce proszę, żeby czytelnicy nie czuli presji. Jasne, że można zrobić dashi z kombu premium, mierzyć temperaturę i czas. Ale większość japońskich rodzin używa znakomitych gotowych dashi — i wcale nie jest to żadne oszustwo. Zależy mi, żeby ludzie częściej gotowali, a właśnie takie półprodukty skutecznie w tym pomagają.

Na koniec muszę zapytać: jaki jest twój prawdziwy comfort food? Danie, które przenosi cię do domu?

Miso-shiru z dzieciństwa. Moja babcia gotowała je każdego dnia: na kombu i suszonych sardynkach. Wrzucała warzywa, tofu, liście, co było pod ręką. Z resztek dashi robiła tsukudani, żeby nic się nie zmarnowało. Ten smak to dla mnie bezpieczeństwo, miłość, ciepło. Myślę, że wiele moich przepisów jest tak naprawdę próbą powrotu do tamtego stołu.

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Marginesy.

Sprawdź też:

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

Koszyk