Kukbuk
Kukbuk
Portret Bartka Kieżuna

Italia do zjedzenia

Do napisania książki zainspirował go komentarz na Facebooku. Bartek Kieżun opowiada nam o drodze, jaką przebył od pierwszej podróży do Toskanii, przez bloga, aż po książkę o… Portugalii.

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 20 minut!

Rozmawiamy na lotnisku, gdzie czekasz na samolot. Mam wrażenie, że jesteś w ciągłej podróży. Lubisz to?


Swojego czasu bardzo to lubiłem. W pewnym momencie chęć podróżowania przerodziła się w zupełnie inną potrzebę. Gdy siedzę na miejscu, mam poczucie stagnacji, więc potrzebuję się ruszyć. Ale kiedy jestem w ciągłym ruchu, zaczynam tęsknić za stagnacją.

Od czego zaczęła się twoja włoska przygoda?

Pierwszy raz pojechałem do Włoch jakieś 11 lat temu. Trochę spontanicznie podjąłem decyzję, że jadę do Toskanii. Kupiłem przewodnik, wsiadłem do samochodu i ruszyłem. Każda kolejna podróż była już dużo bardziej świadoma.

Bartek Kieżun autor książki Italia do zjedzenia

Jakie wrażenie zrobiła na tobie Italia za pierwszym razem?

Już po tej toskańskiej wycieczce stwierdziłem, że Włochy bardzo mi odpowiadają. Chciałem tam spędzić więcej czasu, dowiedzieć się o nich więcej. To nie była wyprawa z cyklu: pojechałem, posiedziałem dwa tygodnie na plaży i stwierdziłem, że Włochy są wspaniałe, bo piłem wino musujące, leżąc na piasku. Spędziłem ten czas bardzo intensywnie – jedząc, zwiedzając i pijąc oczywiście też. Miałem wyjątkowe szczęście, bo mieszkaliśmy w bardzo, bardzo małym miasteczku obok miejscowości Vinci, w której urodził się Leonardo da Vinci. Nasza gospodyni trochę nas animowała – dokąd powinniśmy iść, czego spróbować. Dzięki temu wyjazdowi nabrałem ochoty na więcej.

To dzięki poleceniom trafiasz do tych najciekawszych miejsc czy nadal kupujesz przewodniki po Toskanii? Szukasz tropów w książkach, internecie? Pozwalasz sobie na to, by się zgubić, i liczysz na szczęście?

Wszystkie metody są dobre. Teraz jednak zawsze przygotowuję się do wyjazdów. Przewodnik to za mało. Już po pierwszym wyjeździe zacząłem zbierać absolutnie wszystkie publikacje na temat Włoch, które się ukazywały. Zarówno te związane z historią Włoch, jak i te poświęcone sztuce włoskiej i kulinariom. Do tego doszły książki kucharskie. Przed każdym wyjazdem siadałem na dwa, trzy dni i wertowałem wszystkie możliwe źródła w poszukiwaniu miejsc, które warto odwiedzić. Dziesięć lat temu internet nie dawał tylu możliwości co dziś. Teraz do książek, które nadal wertuję, doszło jeszcze to źródło. A będąc we Włoszech, zawsze kupuję lokalne magazyny kulinarne. Często właśnie tam znajduję interesujących ludzi i ciekawe historie dotyczące włoskich kulinariów.

Po stworzeniu bloga wyjeżdżałem do Włoch jeszcze częściej. W szczytowym momencie byłem tam osiem razy w ciągu jednego roku. Żyłem w transie poszukiwań nowych miejsc i historii.

Wybierając miejsca, kierujesz się głównie kulinarnymi doznaniami?

Ciągnie mnie do różnych miejsc. Czasem do określonego miasta ciągnęło mnie z powodu wina, innym razem jechałem dokądś z powodu sera, a jeszcze kiedyś z powodu kaplicy zamalowanej freskami Giotta. Różne były powody moich wyjazdów, ale za każdym razem jadę z konkretnym planem.

Twój sposób podróżowania zmienił się wraz z powstaniem bloga?

Chyba poczułem większy głód wiedzy. Zaświtało mi w głowie, że teraz prowadzę bloga poświęconego głównie kulinariom i muszę coś na nim pokazać. Wiedziałem, że muszę mieć jakąś historię do opowiedzenia i coś ciekawego do pokazania. Kawałek chleba, ciekawy makaron. A za każdym tym produktem stoi człowiek, historia, opowieść przekazywana z pokolenia na pokolenie. Po stworzeniu bloga wyjeżdżałem do Włoch jeszcze częściej. W szczytowym momencie byłem tam osiem razy w ciągu jednego roku. Żyłem w transie poszukiwań nowych miejsc i historii. Gdy zebrała się długa lista ciekawych tematów, sprawdzałem, czy nie ma jakichś tanich lotów w okolice, gdzie chciałem się znaleźć, kupowałem bilet, leciałem. Czasami na trzy dni, czasem na tydzień. Zdarzało mi się nawet lecieć na dłużej, jeśli miałem taką możliwość.

Zakładam, że pomysł na książkę zrodził się dość naturalnie. Na blogu, który od wielu lat prowadzisz na KUKBUK.pl, zgromadziłeś dużo treści, które jako zbiór z łatwością przerodziłyby się w taką publikację.

Zabawne, że tak uważasz, bo ja w ogóle na to nie wpadłem. Chyba wyszedłem z założenia, że to już było – po co więc książka? Może to byłaby naturalna droga – przejście od bloga do książki – ale jakoś nie mieściła mi się w głowie. Pewnego dnia, po publikacji mojego artykułu na waszej stronie, pojawił się komentarz pod tekstem: „Chyba czas zrobić z tego bloga książkę. Zdjęcia piękne, anegdoty ciekawe. Panie Bartku, niech powstanie z tego bloga coś więcej…”. I dopiero ten komentarz dał mi do myślenia. Brzmiało sensownie i powoli zacząłem o tym myśleć. To było trzy albo cztery lata temu.

Książka Italia do zjedzenia Bartka Kieżuna

fot. Maciek Niemojewski

Czyli myślałeś dość długo…

Zanim zacząłem realizować ten pomysł, sporo wody w Wiśle upłynęło. Mój kalendarz roczny wygląda dość dziwnie. Przez ostatnie 10 lat prowadziłem lokal na krakowskim Kazimierzu. Jedyny luźniejszy czas w roku to były wakacje. Kazimierz to taka dzielnica, która przez długi czas była bardziej dla krakowian niż dla turystów. W związku z tym sezon letni był spokojnym okresem z niewielkim ruchem. Dzięki temu mogłem sobie pozwolić na myślenie i robienie innych rzeczy. Ten komentarz z pomysłem na książkę przeczytałem mniej więcej w styczniu. Wtedy odbywają się imprezy karnawałowe, więc sporo się dzieje, nie miałem czasu wrócić do tego tematu – i tak minęło pół roku. Przyszło lato, nastała sierpniowa laba, wszyscy wyjechali na urlopy – w końcu miałem chwilę dla siebie. Usiadłem do komputera i postanowiłem, że trzeba na poważnie zabrać się do pisania książki.

Jaki był pierwszy krok?

Opracowałem fragment, który prezentował, jak książka miałaby wyglądać. Napisałem, że chciałbym stworzyć publikację, która byłaby rozwinięciem mojego bloga. Internetowe artykuły nie mogą być zbyt długie, więc w książce chciałem rozwinąć wątki, których nie zmieściłem w tekstach na blogu. To wszystko zawarłem w liście, który dołączyłem do przykładowego rozdziału i wysłałem do trzech wydawnictw.

Książka do zjedzenia Italia do zjedzenia

fot. Maciek Niemojewski

To było pierwsze podejście i jeśli dobrze pamiętam, na tym się nie skończyło.

Były wakacje i jak można zgadnąć, nie dostałem żadnej odpowiedzi. Ale miałem co robić, więc nie siedziałem, niecierpliwie na nią oczekując. W ciągu tego roku doprecyzowałem pomysł. Postanowiłem, że książka będzie miała cztery części: przystawki, dania pierwsze, dania główne i dania słodkie. Czyli z włoskiego: antipasti, primi, secondi oraz dolce. Ale nie chciałem, by była determinowana wymogami kulinarnymi. Chciałem potraktować całą Italię jako posiłek. Pomyślałem, że są tam miejsca, które są wyjątkowo ciekawe i mogą być czymś na kształt dania głównego.

Dania główne to miasta, które chyba wszystkim przychodzą na myśl w pierwszej kolejności, gdy myślą o Italii.

Tak. Wenecja, Florencja, Rzym. Za tymi miastami stoi taki ogrom historii, że musiały wystąpić jako danie główne. Ale poza miastami, które wszyscy znają, są też małe perełki – niewielkie mieściny, o których mało kto wie. Taki pierwszy kąsek Italii.

Italia do zjedzenia (fot Kieżun)

Czyli antipasti.


Przystawka – nie nakarmi, ale zachęci, by próbować dalej. I od nich zaczyna się książka – tych może mniej ważnych „kąsków”, które warte są spróbowania. Potem przechodzimy do miejsc definiujących ten kraj, a na koniec znowu mamy smaczki. Małe, niezwykłe miejsca, które są wisienką na torcie.

Zmiana konceptu okazała się słuszna.

Postanowiłem spróbować szczęścia w innym wydawnictwie. Poszło zaskakująco szybko. Jeszcze tego samego dnia dostałem odpowiedź: „To jest świetny pomysł. Czy możemy się jutro spotkać?”. Odpisałem, że spotkać możemy się zawsze, ale problem w tym, że nazwa mojego bloga nie jest przypadkowa i ja naprawdę mieszkam w Krakowie. Więc spotkaliśmy się nie następnego dnia, a jeszcze dzień później. Bardzo szybko zaczęliśmy rozmawiać o konkretach, tydzień później już wiedziałem, że książka się ukaże, a kilka miesięcy po tym mieliśmy podpisaną umowę.

Praca nad książka różniła się od pisania na bloga?

Na początku miałem takie poczucie, że napisałem już tyle o tym kraju i jego kuchni, że pisanie książki będzie banalnie proste. W mojej głowie to był jasny proces: siadam, piszę, wysyłam. Myślałem, że wszystko może być gotowe nawet w trzy tygodnie. Oczywiście okazało się, że wygląda to inaczej.

Co było największym wyzwaniem?

Polowanie na światło. Zdjęcia do książki robiłem w domu, korzystając jedynie ze światła naturalnego. Umowę na książkę podpisałem w listopadzie. Największe wyzwanie więc polegało na tym, że nie mogłem przez kilka miesięcy robić zdjęć. Zima to przecież w Polsce najgorszy czas na sesje. Za oknem szaro, światło jest specyficzne. Wstępnie byłem pewien, że bez problemu wyrobię się z terminem, czyli do końca czerwca, a finalnie poślizgnąłem się o dwa tygodnie. W tym czasie zdążyłem kupić dom, wyremontować go i wyprowadzić się z Krakowa do Świątnik Górnych. Najpierw trzy miesiące ciemności, potem trzy miesiące na walizkach. Te dwa tygodnie spóźnienia to chyba i tak niewiele.

Książka Bartka Kieżuna

Książka okazała się dużym sukcesem. Nakład został wyczerpany, ukazało się drugie wydanie. Chyba całkiem nieźle ci poszło.

Nie będę się krygował. Wydaje mi się, że dwie rzeczy ładnie zagrały ze sobą. Pierwsza jest zupełnie niezależna ode mnie – to książka o kuchni włoskiej, bardzo lubianej w Polsce, od wielu lat na szczytach w rankingach popularności. Drugi element, który moim zdaniem zadecydował o sukcesie, to to, że zdecydowałem się opowiedzieć historie. Zrobiłem jednak coś niebanalnego. Nie przygotowałem 80 przepisów, nie zrobiłem 80 ładnych zdjęć i nie napisałem, że makaron należy gotować 6 minut. Przy każdym z tych dań, przy każdym z przepisów jest jakiś kontekst. Dużo historii jest mocno osobistych. Piszę o tym, jak sam odbieram ten – mimo wszystko obcy – kraj, jakim są Włochy. Wyszukiwałem też ciekawe historie dotyczące prezentowanych dań, stworzyłem opowieść o kuchni włoskiej.

Miałeś sporo spotkań autorskich. Co ci mówili czytelnicy?

Wiele osób mówiło, że ta książka była świetną zabawą. Że w sumie przepisy nie są tak ważne, ale oczywiście z nich też korzystają. Że najlepsze jest jednak to, że można tę książkę chwycić i po prostu przeczytać. Cieszy mnie to, że ludzie traktują jej lekturę jako rozrywkę, coś więcej niż pretekst do gotowania. Z zabawnych historii od czytelników – moja ulubiona wydarzyła się wkrótce po premierze książki. Jest Wigilia, koło godziny dwudziestej pierwszej dostaję wiadomość na moim fanpage’u. Do wiadomości załączone jest zdjęcie przedstawiające moją książkę rozpakowaną ze świątecznego papieru, jakby wyjętą prosto spod choinki. Treść wiadomości brzmi „To jest prezent, jaki dostałem od mojej dziewczyny”. Myślę – miło. Chwilę później dostaję kolejne zdjęcie. Znowu moja książka, rozpakowana, tym razem z innego papieru świątecznego, i kolejna wiadomość: „A to jest prezent ode mnie dla niej”. Zabawne i miłe jednocześnie.

Italia do zjedzenia (fot. Bartek Kieżun)

A jakie to uczucie wziąć swoją pierwszą książkę do ręki?

Ogrom wzruszenia. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, jak bardzo mnie to ruszyło. Szczególnie po przejściach z okładką. Drukarnia nie mogła sobie poradzić z tymi złotymi literami. Złota folia się rolowała i tak dalej. Do ostatniej chwili nie miałem pewności, czy książka będzie miała premierę na targach książki w Krakowie. Została dowieziona w sobotę, już po ich zamknięciu, a w niedzielę było spotkanie ze mną. Nagle miałem ją w rękach, miała materialną postać. To było mocne przeżycie, mimo że każdą jej stronę widziałem wcześniej milion razy.

Kończysz pracę nad książką o Portugalii. Będzie podobna do tej włoskiej?

Tak, to też będzie opowieść o miejscach, o historii sztuki i o jedzeniu oczywiście. To bardzo wdzięczny temat, bo Portugalia nadal jest Polakom mało znana. Dla większości to tylko Lizbona i Porto, a ja odkryłem tam mnóstwo niesamowitych miejsc i z przyjemnością się tym podzielę. Co bardzo cieszy, to kraj nadal niezepsuty turystycznie. Wystarczy ruszyć się kawałek za Lizbonę i spotyka się ludzi, którzy są mili dlatego, że taką mają naturę, a nie dlatego, że chcą, by u nich zostawić pieniądze. To jest powiew świeżości – i to staram się w tej książce pokazać.

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk