Dominika Zagrodzka: Kilka lat temu, kiedy rozmawialiśmy przy okazji premiery twojej pierwszej książki, „Italii do zjedzenia”, powiedziałeś mi, że być może jest to miasto, do którego nie każdy musi pojechać. Byłam wtedy tuż po podróży do Neapolu i do dziś nie znalazłam dość sił, by tam wrócić. To było bardzo intensywne przeżycie. Jak myślisz, co się na tę intensywność składa?
Bartek Kieżun: Neapol jest bardzo wymagającym miastem. Chyba najbardziej ze wszystkich we Włoszech. Potrafi na równi zachwycać i męczyć. Wiele rzeczy może nam się w nim nie podobać: tradycjonalność, nadal silne wpływy mafijne, handel uliczny, śmieci, hałaśliwość neapolitańczyków. W skali intensywności od 1 do 10, wszystko ma 12. W Neapolu się nie mówi, tylko krzyczy albo śpiewa. Na ulicy cały czas używa się klaksonu.
W zeszłym roku miałem przyjemność być w Neapolu w czasie świętowania zwycięstwa klubu SCC Napoli w mistrzostwach Włoch w piłce nożnej. Przyjemność dyskusyjną, że tak powiem. Trwało to ponad tydzień – najpierw neapolitańczycy świętowali kolejne mecze, potem przyjazd drużyny do miasta i oficjalne ogłoszenie wyników mistrzostw, a na koniec po prostu dlatego, że akurat był weekend. Moja rada dla wszystkich, którzy chcą pojechać do tego miasta: zastanówcie się, czy rzeczywiście chcecie jechać do Neapolu. Jeśli ktoś myśli, że to kurort nad morzem, srogo się rozczaruje.