I choć pandemia na moment wzmocniła masową kulinarną czujność, to jednak nie jakoś diametralnie i nie na długo, a problemy inflacyjne mogą pewne zmiany w ogóle cofnąć. Choćby w kwestii warzyw, których konsumpcja malała na początku XXI wieku, później rosła, a teraz – z powodów ekonomicznych – przewidywane są ponowne spadki. Wciąż jemy za mało ryb. Mięso za to ma się dobrze: grill, burger, kiełbasa. No i schabowy.
Wielu winomanów, tych z zamiłowania i tych profesjonalnych, ma w swoim DNA misję szerzenia radości wynikającej ze świadomej konsumpcji i chce wnieść wino pod strzechy – z moich obserwacji wynika, że jest to proces długotrwały, ale się udaje. Wkrótce może się jednak okazać, że wino, owszem, zawita pod strzechy, ale tradycja łączenia go z jedzeniem już nie. Czy na pewno dobrze się rozumiemy, specjaliści, miłośnicy, apostołowie wina i jedzenia, z ludźmi, do których mówimy?
Jestem normalsem, jem, bo jeść trzeba. Częściej pomidorówkę niż bisque z homara. Prędzej zrobię schabowego niż terrinę z gęsi. Dlatego właśnie widzę zalety rozmów o codziennych potrawach w kontekście pasującego do nich wina – tak aby to drugie nie pozostało w obszarze dostępnej tylko nielicznym wiedzy tajemnej. Ostatecznie to prostota jedzenia pozwala winu zająć centralne miejsce, a znane na pamięć potrawy, jak choćby ten nieszczęsny schabowy, mogą wino oswoić i sprawić, że podawanie go do obiadu czy kolacji stanie się czymś naturalnym.