Książkę o kuchni apulijskiej kupiłem na lotnisku w Bari trzy minuty przed odlotem do Krakowa, nie zastanawiając się wiele. Nie była mi całkiem obca, już kiedyś miałem ją w ręce – ale nie kupiłem, bo pomyślałem wówczas: „Przecież nie będę książki cały dzień nosić po Wenecji”, a było to zaraz po śniadaniu.
I tak wakacyjne lenistwo sprawiło, że kiedy wreszcie chciałem ją kupić, to nie mogłem, bo nie znalazłem księgarni – bo księgarnia w Wenecji to nie jest taka oczywista rzecz. Gdzieś trzeba przecież handlować chińskimi maskami weneckimi, książki kucharskie zaś to nie jest artykuł pierwszej potrzeby. Dodam, że Wenecję kocham miłością absolutną i drwię z dużą dozą sympatii i odrobiną złośliwości tylko.
Z jednej strony pomyślałem sobie: „Los tak chciał, bo kto to widział w Wenecji kupować książki o kuchni apulijskiej!”. Z drugiej – zganiłem sam siebie: „Co za kretyński pomysł z tym »los tak chciał«, przecież nie jestem Grekiem i w fatum nie wierzę”. Z trzeciej strony w mojej głowie pojawiła się myśl: „He, he, co za durny pomysł z odkładaniem rzeczy na później… później to mnie może gondola potrącić i tyle będę miał z wizyty w księgarni, ile sobie kupię od razu!”. Doprecyzuję zawczasu, że moim zdaniem nie tylko o książkach i o księgarni to było!
Zatem kiedy na półce na lotnisku zobaczyłem rzecz niekupioną w Wenecji, wyciągnąłem kartę płatniczą szybciej niż Lucky Luke rewolwer, zapłaciłem i pognałem do bramki, by jak najszybciej wejść na pokład i w spokoju zastanowić się, kiedy i co ugotować. Reguła jest taka, że siadam w samolocie i kartka po kartce przeglądam książkę, zaginając rogi w momentach szczególnie interesujących. Kiedy wysiadam w Krakowie, mam gotową listę nowych potraw do ugotowania!
Tym razem na górze listy wylądowała apulijska odmiana focaccii z ziemniakami i rozmarynem. Rzeczone połączenie uwielbiam, nie mogłem go zatem ominąć.