W Polsce tymczasem zasobniejsze portfele oraz moda na nowe zmieniają nasze przyzwyczajenia kulinarne. Ni stąd, ni zowąd z naszych stołów zniknęło to, co jeszcze kilkanaście lat temu stanowiło codzienną domową dietę. W zapomnienie idą nie tylko bardziej problematyczne grochówki czy zupy fasolowe, ale również niewinne gołąbki, żurek na zakwasie, wątróbka. Podanie zasmażanych ziemniaków ze zsiadłym mlekiem młode pokolenie uzna za żart. Ze świecą szukać restauracji, w której dostaniemy przyzwoity bigos. Karczmy zwące się swojskimi czy wiejskimi podają mięsa naszpikowane glutaminianem sodu oraz surówki z kapusty pekińskiej. A jeszcze całkiem niedawno jadłospisem rządziły pory roku: dania z kiszonej kapusty zimą, nowalijki na wiosnę, krwiste pomidory latem. Dziś sezonowość łatwiej zauważyć podczas zagranicznych wojaży.
Podobne obserwacje z włoskiego podwórka zainspirowały Carla Petriniego do stworzenia ruchu Slow Food już w latach 80., więc zjawisko nie jest nowe ani charakterystyczne tylko dla Polski. Tradycyjne dania i składniki, w każdej kulturze kojarzone z prostymi i swojskimi, łatwo przegrywają z nowinkami oraz kulinarnym snobizmem. Przy osiągnięciu pewnego poziomu zamożności atrakcyjne staje się to, co mniej dostępne i rzadsze, więc zazwyczaj importowane i niezgodne z sezonowym rytmem. Z czasem przestajemy postrzegać pomidory czy gruszki w środku zimy za coś niezwykłego. Podobny proces zachodzi nawet w raju smakoszy, we Francji, w której coraz trudniej o dania tradycyjne czy regionalne w restauracyjnych kartach zdominowanych przez modne steki z frytkami i kilkoma listkami sałaty z winegretem. O zróżnicowaną i bogatą dietę o wiele łatwiej tam w szkolnych stołówkach, gdzie jadłospis jest opracowywany przez dietetyka.