Czyli antipasti.
Przystawka – nie nakarmi, ale zachęci, by próbować dalej. I od nich zaczyna się książka – tych może mniej ważnych „kąsków”, które warte są spróbowania. Potem przechodzimy do miejsc definiujących ten kraj, a na koniec znowu mamy smaczki. Małe, niezwykłe miejsca, które są wisienką na torcie.
Zmiana konceptu okazała się słuszna.
Postanowiłem spróbować szczęścia w innym wydawnictwie. Poszło zaskakująco szybko. Jeszcze tego samego dnia dostałem odpowiedź: „To jest świetny pomysł. Czy możemy się jutro spotkać?”. Odpisałem, że spotkać możemy się zawsze, ale problem w tym, że nazwa mojego bloga nie jest przypadkowa i ja naprawdę mieszkam w Krakowie. Więc spotkaliśmy się nie następnego dnia, a jeszcze dzień później. Bardzo szybko zaczęliśmy rozmawiać o konkretach, tydzień później już wiedziałem, że książka się ukaże, a kilka miesięcy po tym mieliśmy podpisaną umowę.
Praca nad książka różniła się od pisania na bloga?
Na początku miałem takie poczucie, że napisałem już tyle o tym kraju i jego kuchni, że pisanie książki będzie banalnie proste. W mojej głowie to był jasny proces: siadam, piszę, wysyłam. Myślałem, że wszystko może być gotowe nawet w trzy tygodnie. Oczywiście okazało się, że wygląda to inaczej.
Co było największym wyzwaniem?
Polowanie na światło. Zdjęcia do książki robiłem w domu, korzystając jedynie ze światła naturalnego. Umowę na książkę podpisałem w listopadzie. Największe wyzwanie więc polegało na tym, że nie mogłem przez kilka miesięcy robić zdjęć. Zima to przecież w Polsce najgorszy czas na sesje. Za oknem szaro, światło jest specyficzne. Wstępnie byłem pewien, że bez problemu wyrobię się z terminem, czyli do końca czerwca, a finalnie poślizgnąłem się o dwa tygodnie. W tym czasie zdążyłem kupić dom, wyremontować go i wyprowadzić się z Krakowa do Świątnik Górnych. Najpierw trzy miesiące ciemności, potem trzy miesiące na walizkach. Te dwa tygodnie spóźnienia to chyba i tak niewiele.