Kukbuk
Kukbuk

10 restauracji, w których musisz zjeść w 2025 roku

A przynajmniej świetnie byłoby to zrobić. Z unikalną kuchnią i charakterem, wpisujące się w trendy gastronomiczne, a czasem wręcz je wyznaczające, zaliczane do kulinarnej czołówki. Oto 10 restauracji, które zawróciły mi w głowie i które polecam wpisać na listę „do odwiedzenia” na 2025 rok.

Tekst: Małgosia Minta

Zdjęcie główne i zdjęcia w tekście: Małgosia Minta

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 8 minut!

Baba (Wrocław)

Jeśli jeszcze nie byliście, to jedźcie. Kuchnia, której nie da się zaszufladkować – poza tym, że to kuchnia Beaty Śniechowskiej. Wolna od ego, ale mocno osobista, bazująca na sezonowych i lokalnych produktach (wiem, wiem, brzmi zupełnie jak klisza, ale tutaj traktuje się to naprawdę serio).

Niby są to proste dania, moim zdaniem jednak właśnie ta prostota zaskakuje. Weźmy kwiaty cukinii na ajo blanco podawane w lecie, aromatyczne consommé cebulowe z tostem z lokalnym aromatycznym serem albo perfekcyjne risotto ze wszystkim tym, co akurat dostępne w ogrodzie. Karta jest krótka, często się zmienia, co daje pretekst do powrotów.

Kadeau (Bornholm)

Idealna restauracja nad morzem nie istnieje… O nie, zaczekajcie! Jeśli ktoś ubolewał nad brakiem jakościowej gastronomii nad polskim Bałtykiem, polecam wybrać się na Bornholm (tak, to ten sam akwen!), by odkryć, jak stworzyć świetną finediningową restaurację, bazując na lokalnych produktach – i zrobić to na bałtyckiej plaży. 

Lokal działa tylko w sezonie letnim, serwuje dania przygotowywane na bazie zbieranych w lesie owoców i grzybów, warzyw uprawianych przez restaurację w jej własnym ogrodzie, ryb i owoców morza z Bałtyku i Morza Północnego. Pięknie podane, mają w sobie tę odrobinę rustykalności i naturalności, która idealnie pasuje do otoczenia. Głównym punktem kolacji jest zawsze łosoś wędzony na zimno i ciepło, nawiązujący do tradycji wędzenia ryb na Bornholmie. Idealny, rozpływający się w ustach, lekko dymny i słony od morza. Podany najprościej, a jednocześnie – najbardziej elegancko, jak tylko można. Nie jest to miejsce nowe, ale niezmiennie inspirujące – tym bardziej, jeśli ma się do czynienia z polską odsłoną nadmorskiej gastronomii. Dodajcie do rozpiski na wakacje!

Fonda (Londyn)

Czy da się robić autentyczne meksykańskie jedzenie poza Meksykiem? Do tego praktycznie bez użycia meksykańskich składników? Santiago Lastra i jego zespół udowadniają, że tak – w dodatku po raz drugi. Pochodzący z Meksyku Lastra zasłynął otwartą przez siebie gwiazdkową restauracją KOL, w której proponuje gościom menu degustacyjne składające się z „meksykańskich” (z idei, ale też ze smaku i z intensywności) dań, choć przyrządzonych właściwie w 100% z lokalnych, brytyjskich składników (z eksportu pochodzą jedynie mąka używana do robienia tortilli, suszone chili i… meksykańskie alkohole).

Z menu degustacyjnym nie wszystkim jest po drodze, a sama restauracja jest mocno oblegana i czasem trudno o rezerwację, dlatego warto zainteresować się drugim, młodszym lokalem braterskiego duetu Santiago i Eduardo Lastrów – otwartą w 2024 roku Fondą. Fonda z założenia jest luźniejsza, z daniami pomyślanymi tak, by się nimi dzielić albo samodzielnie komponować sobie większą lub mniejszą ucztę. Bez zmian zostaje filozofia przyrządzania prawdziwie meksykańskich dań głównie z lokalnych składników. Bonus – świetny, wibrujący od kolorów wystrój, który przeniesie was w cieplejsze rejony świata.

Bufet (Kraków)

A gdyby tak szef kuchni dwugwiazdkowej restauracji zaprosił was na domowy obiad? Tak właśnie poczujecie się w krakowskim Bufecie. Za projektem stoi Przemek Klima, szef kuchni i współwłaściciel pierwszej (i na razie jedynej) dwugwiazdkowej restauracji w Polsce – Bottiglierii 1881. O ile w B1881 Klima prezentuje polskie składniki w finediningowym wydaniu, o tyle w Bufecie zaprasza na nieformalną, casualową ucztę i dania wywodzące się z domowej klasyki, ale przygotowane z jakościowych składników metodami rodem z wysokiej gastronomii.

Jest więc idealny schabowy z palonym masłem i kaparami, kopytka z bryndzą i truflami, świetna brukselka pod puszystym sosem holenderskim podbitym smakiem bottargi czy grillowane piklowane ogórki podane na kremowej stracciatelli. Niby zwykłe, a jednak niezwykłe. Niektóre dania (na przykład grasica z kumkwatem) mogłyby śmiało trafić do menu eleganckiej restauracji – ale po co, skoro można je zjeść przy barze z widokiem na otwartą kuchnię lub przy dużym, wspólnym stole, dzieląc się talerzami ze znajomymi.

Table by Bruno Verjus (Paryż)

Przez lata Table by Bruno Verjus była insajderską tajemnicą – kto wiedział, ten wiedział i chodził. O restauracji (w tym roku obchodzącej jedenastą rocznicę powstania) zrobiło się naprawdę głośno zaledwie kilka lat temu, gdy właściwie znikąd wdarła się do prestiżowego zestawienia World’s 50 Best Restaurants, w którym zajmuje obecnie trzecią lokatę! Dlaczego?

Bo jest tak inna od stereotypowego, formalnego fine diningu, nie ma białych obrusów, ale jest kilka wielkich stolików i długa lada o nieregularnym kształcie, przy której siadają goście z różnych stron świata. Bo menu może się zmienić nawet w ciągu jednego serwisu. Bo nic nie jest wcześniej przygotowane, ale jest gotowane na bieżąco, w dużej mierze na oczach gości (szef kuchni i założyciel, Bruno Verjus twierdzi, że mise en place i przygotowywanie produktów z dużym wyprzedzeniem „zabija” jedzenie). Dania są malarskie, wręcz poetyckie, a jednocześnie zdecydowane w smaku. Uprzedzam, nie jest tanio, trudno się tu dostać, ale i tak warto – by doświadczyć spontanicznego gotowania na najlepszych produktach pozyskiwanych od topowych producentów.

Tresind Studio (Dubaj)

To miejsce walczy z dwoma stereotypami – że kuchnia indyjska to „jedynie” street food i że w Dubaju nie ma ciekawych, autorskich restauracji, które mogą konkurować ze światową czołówką. Tresind Studio prowadzi pochodzący z Indii szef kuchni Himanshu Saini, zaliczający się do grona osób, dzięki którym nowa kuchnia indyjska w finediningowym wydaniu przebiła się do globalnej świadomości. Menu Tresind Studio zabiera w podróż przez różne regiony geograficzne Indii (mówić o kuchni indyjskiej to jak mówić o kuchni europejskiej – co stan czy miasto, to inny obyczaj kulinarny), przez typowe smaki, przyprawy, techniki, zamknięte w wyrafinowanych daniach.

Nie brakuje w nich ostrości, ziemistości, romantycznej owocowości czy kwiatowości – jeśli jest uzasadniona; fascynująca wędrówka od sycącej kuchni Kaszmiru po tropikalne smaki wybrzeża. Tresind Studio to też dobry przykład tego, jak zmienia się gastronomia Dubaju – miasta, które ma zaledwie kilkadziesiąt lat i jeszcze jakiś czas temu w ogóle nie było dla zagranicznych foodies ciekawe, oferowało bowiem jedynie generyczne restauracje wielkich brandów. Teraz jest tu coraz więcej kuchni autorskiej, pokazującej różnorodność tutejszej populacji. Jeśli los – albo przesiadkowy lot – rzuci was do Dubaju, Tresind Studio jest miejscem, które warto odwiedzić.

Kjolle (Lima)

Peru z pewnością znajduje się na bucket list wielu osób. Najbardziej znane z ceviche (surowa ryba w marynacie na bazie chili i limonki) i pisco sour, jest jednocześnie krajem niezwykłej bioróżnorodności wynikającej z unikalnego położenia. Owoce, warzywa (a może raczej coś pomiędzy?), wodorosty, kwiaty czy nawet jadalne glinki – wiele z tych składników jest znanych i używanych wyłącznie tutaj. Jeśli chcecie naprawdę „wgryźć się” w Peru, wybierzcie się do restauracji Kjolle prowadzonej przez Pię León.

Od lat Pia wraz z mężem prowadzi restaurację Central, która dwa lata temu triumfowała na liście World’s 50 Best Restaurants. Kjolle to jej autorski, równie fascynujący projekt. W ramach krótkiego menu degustacyjnego odwiedzicie różne peruwiańskie ekosystemy – od oceanu, przez Amazonię, po Andy. Spróbujecie składników, które nie mają nawet angielskich nazw (kiwicha, cuchuro, mashwa). Czasami zaskoczą was nietypowymi kolorami, mimo to będą miały w sobie tę uniwersalną pyszność. Co ciekawe, podczas obiadu lub kolacji obsługa pokaże wam wybrane składniki w ich surowej formie. Koniecznie poczekajcie na deser, przygotowany z użyciem „kuzyna” kakao!

Sem (Lizbona)

Nasłuchaliśmy się o zrównoważonej, ekologicznej gastronomii, o restauracjach no waste i zero waste. Ale czy to aby dobre? Przekonajcie się sami w restauracji Sem w Lizbonie. Restauracja prowadzona przez Larę i George’a opiera się na zasadzie minimalnego wpływu na środowisko. Dotyczy to tego, skąd i od kogo pozyskiwane są składniki (nacisk na małych, lokalnych producentów, ekologiczne metody upraw itd.), jakie wino trafia na stół gości (może być to na przykład wino w puszce, którego transport jest bardziej ekologiczny), a nawet co się dzieje się z opakowaniami po produktach (po przetworzeniu do postaci tworzywa mogą zamienić się w meble w łazience!).

Sem to przykład, że każdy mały krok się liczy i nawet najmniejsza akcja może przynieść wielką zmianę. Mimo wielkiej idei stojącej za restauracją kolacja tutaj nie jest nudnym wykładem, ale po prostu fajnym, smacznym (tak, bo to jedzenie jest nie tylko mądre, ale też po prostu smaczne!) doświadczeniem w nieformalnej atmosferze.

Swan Oyster Depot (San Francisco)

Tym razem coś dla planujących wyprawę do Kalifornii. To miejsce, które wydaje się istnieć poza czasem i opierać się modom i trendom. Swan Oyster Depot po prostu serwuje to, na czym zna się najlepiej – superświeże owoce morza i ryby. Nie ma tu rezerwacji – system „kto pierwszy, ten lepszy” pozwala się załapać na miejsce przy niezbyt długiej ladzie.

Wybieracie sobie rzeczy z lady i tablicy, a najlepiej z tego, co podpowie obsługa, która wygląda, jakby właśnie zeszła z kutra rybackiego (lub deski surfingowej). Talerze ostryg popijane Krwawą Mary, sashimi nieortodoksyjnie skropione oliwą i posypane prażonymi kaparami, krab podany z łyżką remulady. Gdy będziecie jeść brunch albo lunch (lokal zamyka się wczesnym popołudniem), inni będą wpadać po zakupy – a to po dwa labraksy, a to kilka przegrzebków, a to ostrygi na kolację – i ucinać przy tym pogawędki ze sprzedawcami. Każdy ma swój american dream – i to był mój.

Pharaoh (Ateny)

Ateny przeżywają renesans popularności, więc są spore szanse, że pojawią się i na waszym radarze. Mnie zaskoczyły świetną sceną gastronomiczną, wcale nieturystyczną i nienudną – ba, oryginalną, z ciekawymi i różnorodnymi (!) konceptami. Miejscem, które odwiedzałam chyba najczęściej (nie wiem, czy z zagranicznych lokali nie była to w ogóle restauracja, w której byłam najwięcej razy w 2024 roku) jest Pharaoh – zaskakujący i zaskakująco udany koncept łączący naturalne wina, muzykę z winyli, dużą, industrialną przestrzeń i do bólu domową kuchnię kreteńskiej babci.

Duszone, goryczkowe warzywa, świetny wybór lokalnych serów, ryba konfitowana w oliwie z hojną dawką rozmarynu, najlepsze ciasto z budyniowym nadzieniem – a do tego świetnie dobrane wino, w tym znakomita selekcja win z Grecji. Na kolację solo, na wypad ze znajomymi, koniecznie zróbcie rezerwację.

Sprawdź też:

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk