Gdyby unieść się w powietrze i spojrzeć na Warszawę z góry, wprawne oko dostrzegłoby, że ulubione restauracje i cukiernie jej mieszkańców firmowane są kilkoma nazwiskami. Podobnie jest w innych miastach Polski – rodzinne biznesy w różnych formach tworzą siatkę smacznych adresów na mapie Krakowa, Katowic, Wrocławia. Los restauratora jest niełatwy, bo konkurencja ogromna, a rynek, mimo że zdaje się mieć nieskończony apetyt, potrafi płatać figle. Rodzinne biznesy wydają się jednak mocno stać na nogach. Nie są przecież łatwiejsze w obsłudze od tych prowadzonych w pojedynkę lub z partnerami biznesowymi, ale widocznie z rodziną wychodzi się dobrze nie tylko na zdjęciu. Relacje rodzinne w biznesie przynoszą zaufanie, wsparcie emocjonalne, o które czasem ciężko, wreszcie są spoiwem, dzięki któremu łatwiej walczyć o to, by budowana latami wieża z kart była stabilna. Przyglądamy się kilku rodzinom, których praca zmieniła kulinarny krajobraz największych miast Polski.
Słodki biznes
Lukullus był kiedyś Kremówką. Najpopularniejszą warszawską cukiernię, z której wypieki i ciastka można kupić w ośmiu lokalizacjach, założył w 1946 roku na ulicy Stalowej Jan Dynowski, przed wojną pracownik pobliskiej fabryki Wedla. Kremówka szybko zdobyła popularność, ale w epoce PRL-u nastały dla cukiernictwa trudne czasy. Brak produktów, ograniczona liczba receptur, ciasta z wielkich form – biznes przeprowadziły przez ten okres żona Stanisława, a potem córka Halina, która jeździła pod Warszawę nielegalnie kupować cukier. W wolnej Polsce cukiernia rozkwitła, a dziś prowadzi ją trzecie pokolenie Dynowskich w osobie Alberta, syna Haliny, oraz jego partnera Jacka Malarskiego. Przejęcie biznesu nie było dla Alberta oczywiste – po studiach z zakresu antropologii kultury, filozofii i historii sztuki nie mógł znaleźć pracy i trochę krępował się zanurzenia w kremy i czekoladę. Wstyd wybił mu z głowy Jacek. Postanowili wspólnie zająć się rodzinnym biznesem, pracownia została przeniesiona na Bielany, po drodze zmieniła nazwę. Wiedzę zdobytą w paryskich szkołach cukierniczych panowie łączą z polskimi przedwojennymi tradycjami. Dbałość o szczegół, dekoracyjny rozmach, finezja w łączeniu smaków – takie były desery w najlepszych warszawskich cukierniach, o których głośno było w całej Europie. Dziś głośno jest o Lukullusie, do którego ustawiają się kolejki po ptysie z pasją, jaśminowe ciastka z mango i matchą, różane torciki i wreszcie lody, których od niedawna można spróbować w cukierni na Powiślu – tu kolejka jest najdłuższa. Albert i Jacek nie planują ekspansji poza Warszawę, bo trudno byłoby im zachować kontrolę nad jakością. A ta jest dla nich najważniejsza.