Kukbuk
Kukbuk

Przystanek Holandia. Slow food na Dworcu Śródmieście

Najlepsze sery, świeże warzywa i domowe pieczywo. A w zestawie z kanapką – uśmiech i ciepłe słowo. Tak karmi O! Holender – lokal, który wymyka się schematom.

Tekst: Magda Malicka

Zdjęcie główne: Maciek Niemojewski

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 10 minut!

Pociągi przemykające jeden za drugim, pędzący podróżni, dobiegające z głośników komunikaty – warszawski Dworzec Śródmieście tętni życiem. W tym zamieszaniu uważny obserwator – czekający na przykład na kolejkę podmiejską – może wypatrzyć miejsce, które emanuje dobrą energią i zdecydowanie wyróżnia się na tle sąsiednich stoisk. Nie znajdziemy tu zapiekanek z folii, hot dogów ani kanapek ze zwiędłą sałatą.

My tu robimy slow food. Staramy się wyznaczać nowe standardy, wszystko ma być świeże, pyszne i najwyższej jakości

Na szyldzie widnieje nazwa: O! Holender. Nieprzypadkowa, bo tym niewielkim lokalu serwuje się holenderskie przekąski. Za kontuarem krząta się roześmiana para. To Marcja i Alexander Thunnissenowie. Ona – Polka, on – Holender właśnie. Rozmawiają, mieszając języki – angielski i holenderski. Ale gdy tylko pojawia się klient, przerywają, by poświęcić mu sto procent uwagi.

Po prostu lubimy ludzi

Gdy do stoiska podchodzi chłopak i – jeszcze zanim zamówi swoją kanapkę i kawę – podekscytowany opowiada małżeństwu, że właśnie dostał wymarzoną pracę w Tokio, gratulują i cieszą się razem z nim. Łatwo się zorientować, że w tę historię wtajemniczeni są od dawna.

– Jesteśmy zaprzyjaźnieni z wieloma gośćmi – mówi Marcja. – Niektórzy bywają u nas codziennie. Czasem przychodzą tylko po to, żeby pogadać, pożartować albo się wyżalić. Myślę, że tak się dzieje, bo my po prostu lubimy ludzi i razem z jedzeniem zawsze dajemy im uśmiech i dobre słowo.

Jednak klientów przyciąga do O! Holender nie tylko ciepło bijące od Marcji i Alexandra, ale też pyszne jedzenie – mimo że nieco droższe niż na klasycznych dworcowych stoiskach z kawą rozpuszczalną i zupkami z proszku.

Nowe standardy

– Kiedy ktoś mówi, że prowadzimy fast food, to mnie krew zalewa! – śmieje się Marcja – Może i nasz lokal mieści się na dworcu, ale my tu robimy slow food. Staramy się wyznaczać nowe standardy, wszystko ma być świeże, pyszne i najwyższej jakości. I klienci to doceniają. Mają świadomość, że u nas zjedzą dobrze, nawet jeśli trochę więcej zapłacą.

Marcja i Alexander od początku wiedzieli, że nie pójdą na kompromis w kwestii jakości. Dlatego sami wypiekają na miejscu puchate kajzerki, bagietki i razowe bułki, w których ląduje później najlepszy holenderski ser. Gotują domowe zupy, własnoręcznie robią babeczki oraz tradycyjne holenderskie wafle z karmelem. Od wafli zresztą wszystko się zaczęło.

Decyzja o przyjeździe do Polski zapadła spontanicznie – mówi Marcja. – Kiedy mieszkaliśmy w Holandii, Alex ciężko pracował, prowadząc supermarkety. Któregoś dnia wrócił do domu i powiedział: „Mam dosyć. Jedziemy do Warszawy piec wafle” – opowiada ze śmiechem.

– Potrzebowałem zmiany klimatu, krajobrazu, charakteru pracy – dodaje Alex. – A skąd te wafle? Chcieliśmy otworzyć lokal z holenderskimi przysmakami, a wafle to chyba najbardziej holenderska przekąska, jaka istnieje! W Holandii jada się je na śniadanie, obiad i kolację – śmieje się.

Polska – Holandia – Polska

Zanim w sierpniu 2015 roku trafili do Polski, żyli w położonym przy granicy z Niemcami miasteczku Nijmegen, z którego pochodzi Alex. Marcja przyjechała tam w 2007 roku.

Poznali się rok wcześniej, podczas wakacji na Mazurach. Ona wpadła na żagle, on – odwiedzić polskich znajomych. Miał tam być dwa dni, został dziewięć. Potem na zmianę kursowali między Polską a Holandią, aż Marcja skończyła studia z architektury krajobrazu.

W czwartek obroniłam pracę magisterską, w piątek zrobiłam z tej okazji imprezę, a w sobotę, o piątej rano, miałam samolot do Holandii – wspomina ze śmiechem. – Bilet kupiłam w jedną stronę. Na miejscu szybko nauczyłam się języka. Przez jakiś czas zdalnie projektowałam ogrody dla polskich klientów, później pracowałam w urzędzie gminy.

Potem na świat przyszło ich troje dzieci, a Marcja zrezygnowała z pracy zawodowej, by zająć się domem. Wtedy właśnie zainteresowała się gotowaniem… i zakochała się w kuchni holenderskiej. Uczyła się jej na własną rękę. Inspiracje czerpała, skąd tylko mogła, nawet z gazetek z supermarketów. W Holandii zamieszcza się w nich – obok promocji – tradycyjne, sezonowe przepisy.

pałac kultury i nauki

Fot. Krzysztof Kowalik/ unsplash.com

leżakowanie sera na półkach

Fot. Stiv/ unsplash.com

Ser to podstawa

– Kiedy znaleźliśmy nasz lokal na dworcu, okazało się, że miejsce ma potencjał, więc szybko poszerzyliśmy ofertę – mówi Marcja. – Oprócz kawy i wafli zaczęliśmy serwować inne holenderskie przysmaki. Zupę serową i musztardową, rozgrzewający korzenny napój zwany glögg czy oliebollen, smażone kuleczki z ciasta drożdżowego, podobne nieco do polskich pączków.

Pozycje w menu często rotują, bo Marcja i Alex zauważyli, że klienci dość szybko się nudzą i chcą czegoś nowego. Jedno pozostaje niezmienne: kanapki. Oczywiście z holenderskim serem.

Mamy goudę młodą, średnio lub mocno dojrzałą. Im starsza, tym twardsza i bardziej intensywna w smaku. Do tego świeże warzywa i nasz ukochany holenderski sos koktajlowy na bazie majonezu – mówi Alex z błyskiem w oku. – W Holandii nazywany jest whiskey cocktail, my robimy go w wersji soft, czyli bez dodatku alkoholu.

Sery, które serwują Marcja i Alex, pochodzą z prowincji Holandia Północna. Ich jakość potwierdza tak zwana czerwona wstążka. To certyfikat holenderskiego rządu – gwarancja, że mamy do czynienia z produktem regionalnym, produkowanym według tradycyjnej receptury.

przystanek trawajowy w warszawie

Fot. Valik Chernetski/ unsplash.com

Idą zmiany?

Dlaczego Dworzec Śródmieście?

Zanim wynajęliśmy nasze stoisko, zrobiłam rozeznanie w internecie – mówi Marcja. – Wyczytałam, że dziennie przewija się tu około 20 tysięcy ludzi. Dlatego zdecydowaliśmy się na tę lokalizację.

I chociaż klientów faktycznie tu nie brakuje, Marcja i Alex przyznają, że warunki na Śródmieściu są ciężkie – sztuczne światło, chłód, hałas. Ze względu na to nie jest im łatwo znaleźć personel do pomocy, więc większość obowiązków wykonują sami. Zapytani o to, co rekompensuje im te trudy, odpowiadają jednogłośnie: nasi goście!

Praca tutaj nie należy do lekkich – mówi Marcja. – Ale my uwielbiamy dobrze karmić ludzi. Nie wyobrażamy sobie, żebyśmy mieli robić coś innego.

Chociaż zastanawiamy się nad zmianą lokalizacji, a może i koncepcji… – zdradza Alex – Kocham Warszawę, ale jednego mi tu brakuje: dobrego lokalu, w którym serwują fondue z holenderskich serów! – mówi ze śmiechem. – Może to właśnie my go otworzymy?

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk