Moja słabość do Prowansji ma oczywiście wiele powodów, nie bazuje wyłącznie na deficycie słońca. Jednym z nich są pozostawione przez starożytnych zabytki, których jest tam mnóstwo. Widać je też w nazwie regionu, który koledzy Juliusza Cezara określali nie inaczej jak prowincją. Może z perspektywy Rzymu wówczas była to prowincja, ale wiele wody w Rodanie upłynęło i dziś Prowansji bliżej do pępka świata, do centrum niż do obrzeży.
Słonecznym popołudniem siedzieliśmy sobie na Cours Mirabeau i wygrzewając się w słońcu, popijaliśmy różowe wino – kolejny powód, dla którego można pokochać południe Francji. Prowansalskie różowe wino, produkowane kiedyś w ilościach hurtowych, ale jakości niższej niż listopadowe temperatury w Polsce, przez lata nie było powodem do dumy. Jednak odsądzany od czci i wiary trunek powrócił niedawno w imponującym stylu. Jakość wzrosła, ilości zmalały, a rosé wróciło na salony i przestało się kojarzyć wyłącznie z amerykańskimi gospodyniami domowymi.