Z uporem maniaka na spotkaniach autorskich związanych z moją książką – „Italia do zjedzenia” – opowiadam, że chciałem pokazać kuchnię włoską nie jako odzwierciedlenie mitu makaronowo-pizzowego, ale jako prawdziwy i skomplikowany byt, na który składają się liczne kuchnie regionalne, bogate i różne od siebie. Bardzo bym bowiem chciał, żeby moi rodacy jedli pizzę w Neapolu, owoce morza na wybrzeżu, w Toskanii pili sangiovese, a do Genui pojechali na pesto. I to nie dlatego, że mam zapędy dyktatorskie (które oczywiście mam!), ale po to, by naturalne stało się dla nich lokalno-regionalne podejście, jakie do kuchni mają we Włoszech. Owocuje ono tym, że chianti pije się gdzieś między Florencją a Sieną, a nie wszędzie, bo to nie ma sensu. Na Sycylii czy Sardynii na przykład nie ma wina zwanego chianti, i to wcale nie dlatego, że to wyspy, po prostu nie rośnie tam sangiovese, główny szczep, z którego powstaje to wino. Chciałbym też, by oparłszy się na wiedzy nabytej z książek, artykułów czy audycji radiowych, rodacy wykształcili w sobie słuszne przekonanie, że najlepsza włoska bazylia rośnie w okolicach Genui i dlatego to właśnie tam wymyślono pesto, co pociąga za sobą konieczność skosztowania go w tym rejonie, a nie na przykład w Wenecji.
Krakowski Makaroniarz i smażone jabłka w cieście
Pisałem już o tym, że w listopadzie zaczyna się sezon na cytrusy. Dzieje się tak na Sycylii. I choć chciałbym widzieć całą Italię jako pomarańczowo- cytrynowe królestwo, to prawda jest nieco bardziej skomplikowana.
Specjalista w zakresie kuchni śródziemnomorskich, dziennikarz kulinarny, podróżnik, fotograf, autor sześciu bestsellerowych książek kulinarnych. Gotuje i karmi, prowadzi warsztaty kulinarne oraz organizuje wyjątkowe kolacje degustacyjne.
Tekst: Bartek Kieżun
Zdjęcia: Bartek Kieżun
Grafika: Magda Pilaczyńska
Italia ciągnie się z północy na południe wzdłuż górskiego garbu i jak mówią niektórzy (polecam książkę „Włosi” Johna Hoopera), większość Włochów to górale, a reszta to marynarze. Z Katanii, gdzie rosną pomarańcze, do Bolzano, gdzie sadzi się jabłonie, są dokładnie 1474 kilometry, a po drodze zmienia się wszystko. Najbardziej klimat.
Dlatego cała moja podnieta związana z cytrusami to zaledwie połowa prawdy, bo na północy w tym samym czasie główną rolę odgrywają właśnie jabłka. Z tego powodu w niedzielne południe postanowiłem wypróbować północny przepis na frittelle di mele i zajadając podwójną porcję (w końcu była niedziela), przypomniałem sobie, że identyczne robiła mi babcia, kiedy byłem mały. A nie była jako żywo ani Włoszką, ani góralką, ale skoro Włosi mówią, że przepis jest z Tyrolu, to nie będę się kłócił!
Frittelle di mele
Składniki:
- woda 125 ml
- mleko 125 ml
- jajko "zerówka" 1 sztuka
- mąka pszenna 125 g
- proszek do pieczenia 1 łyżeczka
- sól szczypta
- cukier 1 łyżka
- jabłko 5 sztuk
- olej arachidowy do smażenia
- cukier puder do podania
- miód według uznania
Przygotowanie:
Do miski wlewamy wodę i mleko. Dodajemy rozkłócone jajko, mieszamy. Wrzucamy wszystkie suche składniki, mieszamy dokładnie. Ciasto odstawiamy na godzinę w chłodne miejsce. W tym czasie obieramy jabłka, kroimy je w plasterki grubości 1 centymetra, wycinamy gniazda nasienne. Kawałki owoców obtaczamy w cieście i smażymy w głębokim tłuszczu – na złoto. Włosi mówią, że najlepszy jest arachidowy, ale rzepakowy też da radę – dodaję ja. Odsączamy jabłka na papierowym ręczniku i podajemy z odrobiną cukru pudru lub miodu.
PS.
Na zimno też są niezłe.
Chcemy wiedzieć co lubisz
Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?