To danie, które Francuzi uważają za narodowe i „najlepiej oddające ducha Francji” (raport Toluna Institute dla Fondation Nestlé France sprzed kilku lat). Bœuf bourguignon, gulasz wołowy z marchewką, perłowymi cebulkami i grzybami oraz boczkiem, nie jest potrawą o specjalnie imponującej historii, przepis został zapisany przez Auguste’a Escoffiera dopiero w XX wieku; wcześniej, jeśli kucharz mówił „bourguignon”, miał po prostu na myśli coś, cokolwiek, duszone w winie (np. Marie-Antoine Carême przyrządzał po burgundzku nie wołu, lecz węgorza). Fanką wołowiny po burgundzku była znana francuska pisarka kulinarna Mapie de Toulouse-Lautrec – twierdziła wszakże, że nie jest to danie dla wyższych sfer, za to świetne dla zapracowanych gospodyń domowych: „Układasz warstwami mięso i warzywa, zalewasz winem, wstawiasz do pieca – dojdzie samo, a ty w tym czasie możesz nakarmić kurczaki lub zacerować skarpetki męża”, radziła.
W USA bœuf bourguignon przyjął się błyskawicznie, a to dzięki wspomnianej już Julii Child i jej książce Mastering the Art of French Cooking – z jej przepisu korzystał później m.in. Anthony Bourdain. „To idealne danie na imprezę”, mawiał i radził robić je z łopatki wołowej, a konkretnie z kawałka zwanego featherblade albo flat iron; z kolei Anglik, Michel Roux Jr, optował za policzkami. Niezależnie od tego, któremu z nich wierzymy, na wymagający długiego duszenia bœuf bourguignon najlepiej nadaje się mięso nieco gorszego gatunku, przerośnięte tłuszczem i kolagenowymi żyłkami; spokojnie może być łopatka, kark czy goleń, na pewno nie polędwica.
Gdybyśmy chcieli być wierni burgundzkiemu oryginałowi, wino, które lejemy do garnka, oczywiście powinno być burgundzkie. Najlepiej lekkie i młode pinot noir, drugi wybór to gamay. Nie warto używać cięższych merlotów czy caberneta, bo przykryją smak mięsa.