Magda Klimczak, autorka bloga Dare to Cook
Mój pączek idealny jest malutki, świeżutki i pachnący, wypełniony po brzegi konfiturą i posypany cukrem pudrem. Rozpływa się w ustach, a dzięki jego rozmiarowi możemy zjadać jednego po drugim, bez przerwy na oblizywanie palców.
Pączek idealny jest świeży, mięciutki, ale z chrupiącą skórką, oblany gęstym lukrem, z idealnie zbalansowanym, nie za słodkim nadzieniem w środku.
Przede wszystkim ciasto drożdżowe na pączki musi mieć luźną i sprężystą konsystencję. Tradycyjnie nadziewany jest powidłami śliwkowymi i zawijany ręcznie przed obróbką termiczną. Miernikiem właściwego procesu produkcji i jakości ciasta jest jasna obwódka powstająca po wysmażeniu w temperaturze 160-170 stopni, świadcząca o tym, że nie nasiąknął on tłuszczem, a ciasto odpowiednio powiększyło swoją objętość. Kolejną ważną cechą jest barwa – jasnobrązowa i jednolita na całym pączku – oraz waga, około 80 gramów. Po usmażeniu jest lekko spłaszczony, ciasto puszyste, a lukier albo cukier puder nie dominuje nad właściwym smakiem pączka, a jedynie go podkreśla.
Pączki jem najłapczywiej z wszelkich ciastek. Zdając sobie sprawę z ich minusów (patrz okrutna kaloryczność), decyduję się wyłącznie na te wzorcowe. Skoro już – niech będą na najwyższym poziomie. To musi być nadzienie owocowe. I niekoniecznie różane, może być też wiśniowe. Cukiernia na moim osiedlu sukcesywnie wystawia świeżo upieczone czy wysmażone rzeczy prosto na ladę. Jeśli tuż po otwarciu wsadzi się tam nos, może zdarzyć się cud trafienia na najlepsze pączki. Jeszcze odrobinę ciepłe, z wiśniami lub różą, w lukrowej polewie. A kysz wszelkie posypki. Drożdżowe, naturalne, lekko słonawe ciasto, kruszący się po palcach lukier i łamiące słodycz owocowe nadzienie.