Jak tu przyjemnie!
Miło to słyszeć, bo dobre słowa o Pokoju na lato to dla mnie ciągle radocha, rodzaj nagrody za to, że stworzyliśmy takie miejsce na przekór wszystkim „Nie da się” czy „Tutaj? To bez sensu”, które słyszeliśmy, kiedy ten pomysł się narodził. I dzięki tej przekorze i determinacji zamiast na zaniedbanym ugorze siedzimy dzisiaj i rozmawiamy na zielonej wyspie w środku miasta.
Przyznam, że nie dziwi mnie to niedowierzanie, bo w końcu urzędniczka, pracująca w instytucji kojarzonej z niełatwą historią Polski i – nie da się ukryć – z patosem, tworzy zieloną, tętniącą życiem, a przy tym swojską oazę w trudnej dzielnicy Warszawy. Jak ci się to udało?
To udało się nam, bo Pokój na lato działa za sprawą siły i energii ludzi, z którymi mogę pracować. Dzięki nim mam poczucie, że wszystko można, byleby sobie ufać, no i widzieć trochę więcej niż tę szesnastą trzydzieści i fajrant. To też wynika z mojego podejścia do pracy – lepiej wymyślić i robić coś fajnego, niż siedzieć i urzędowo gnuśnieć. A do tego mam nad sobą szefa, który daje swobodę działania, wyzwala pokłady odpowiedzialności, żeby tego zaufania nie zawieść. A zapewniam, że po drodze do stworzenia Pokoju były setki minikataklizmów i min, na które mogłam wejść sama albo z muzeum. I znów nie zawiedli ludzie, których spotkałam po drodze – postanowili, że tego huraoptymizmu nie zgaszą, choć mogli. I tak pięć lat temu wymyśliliśmy i stworzyliśmy Pokój na lato. Z miłości do tego miasta i z chęci stworzenia bazy, która pozwoliłaby z wiedzą i edukacją kulturalną dosłownie wychodzić w miasto. Mogliśmy promować wiedzę i energię inspirujących ludzi, którzy wpływają na to, jak wygląda Warszawa. Pomyślałam wtedy: mamy zasoby i puste miejsce tuż obok Muzeum Powstania Warszawskiego – ono wręcz prosiło się o to, żeby coś z nim zrobić, żeby zagospodarować tę część Woli.