Dużo było takich trudnych momentów?
Kilka. Zresztą w wyprawie chodziło też o to, żeby się z nimi zmierzyć. W Nikaragui zepsuł nam się silnik, innym razem w Peru, na wysokości prawie pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza, zakopaliśmy się samochodem po osie w błocie, ale jakoś to ogarnęliśmy. To obrazy, które zostają w pamięci najdłużej. Radzisz sobie, a trudne chwile zamieniają się w piękne historie.
Jak trafiliście do faweli w Pucallpie?
Wszystko przez ten wózek, który utrudnia nam życie, ale też otwiera przed nami różne drzwi. Pod hotelem podszedł do nas chłopak i poprosił, żebyśmy spotkali się z jego przyjacielem, który również poruszał się na wózku. Tak się uradował naszym widokiem, że postanowił nam pokazać, gdzie mieszka, i oprowadzić nas po miejscach, do których normalnie jako biali nie mielibyśmy wstępu. W Chicago do niebezpiecznej dzielnicy trafiłem zupełnie nieświadomie. Podjechał do mnie samochód i kierowca powiedział: „Człowieku, oszalałeś? Co ty tutaj robisz? Przecież zaraz ci się coś stanie”.
Przejechaliście przez dziką i nieprzystosowaną do potrzeb niepełnosprawnych Amerykę Południową i wjechaliście do Stanów Zjednoczonych. Było łatwiej?
Zupełnie nie. Przekonaliśmy się, że w Stanach życie poza systemem jest trudniejsze niż gdziekolwiek indziej. Podróżowaliśmy, więc byliśmy poza systemem. Gdy na przykład w Meksyku zobaczyliśmy piękne miejsce nad oceanem, wrzucaliśmy w samochodzie biegi terenowe, wjeżdżaliśmy na plażę, rozbijaliśmy obozowisko i patrzyliśmy na horyzont. W Stanach to nie do pomyślenia. Nie można biwakować na plaży, bo zaraz przyjedzie policja. W naszym przypadku nie chodziło o to, żeby łamać zakazy, tylko samochód był dla nas przedłużeniem nóg i zastępował osoby, które mogłyby nam pomóc, żebyśmy mogli dotrzeć tam, dokąd nie byliśmy w stanie dojść na własnych nogach. Na plaży nie jestem w stanie poruszać się samodzielnie dalej niż pół metra od auta, wózek na plaży to jak jazda kolarzówką po piasku.