Nieuchronnie zbliża się jesień – krótkie, zimne i ciemne dni, podczas których będziemy tęsknić za słońcem, piknikami i świeżymi owocami. Na szczęście na drugiej półkuli lato dopiero się zaczyna! Jeśli planujecie wyprawę do Australii, koniecznie sprawdźcie nasz przewodnik po Melbourne – najbardziej europejskim z australijskich miast.
Melbourne – miejsca, które warto odwiedzić
Przewodnik po klimatycznych restauracjach na krańcu świata.
Tekst: Krystyna Roszak
Zdjęcia: Krystyna Roszak
THE VEGGIE BAR, 380 Brunswick St, Fitzroy VIC 3065
Mimo pospolitej nazwy The Veggie Bar jest królem całego Fitzroy. A nie jest łatwo o takie wyróżnienie w dzielnicy artystów i którejś-kolejnej fali kawy, dzielnicy tramwajowych torów, murali, sklepów z ciuchami vintage i dowolności – też kulinarnej. Na Fitzroy są Azjaci, raw-bary, ostrygi, włoskie wino i lody hand-made, a wieczorami – harleyowcy, drag queens i mocno umalowane licealistki. The Veggie Bar codziennie pęka w szwach. Właściciele tego miejsca mawiają, że chcą karmić i ciała, i dusze – sadząc po liczbie gości, jest na tę karmę wśród Australijczyków spore zapotrzebowanie. Samo studiowanie menu powoduje euforycznego oberka zmysłów. Można wybierać miedzy sałatami i bowlami, skusić się na przykład na te z dynią pieczoną w teryaki, mikro-brokułami, sałatą, japońskim sosem z yuzu i chilli, z chrupiącymi kostkami z kleistego ryżu, rzodkwią i pachnotką (16 $). Można też wybrać chrupiące tacos (surowe, dehydratowane) z pomidorów i lnu z pate z migdałów i grzybów, sałatą lodową, świeżą miętą i kolendrą, awokado, salsa fresca, kremem z nerkowców i limonką (10 $). Wszystko świeże, eleganckie, o zaskakujących strukturach. Pałaszujemy porcje delikatnych gnocchi z kalafiorem w kuminie, kolorowymi marchewkami, pikantną chermoulą i złotymi rodzynkami (20 $) i kilka rozpływających się w ustach pierożków gyoza z autorskim sekretnym nadzieniem (7 $). Są też niebanalne wrapy, burgery, pizze i stir-fry’e; jest lokalne wino i ciekawe koktajle, a także napoje bez procentów: na przykład latte z dmuchawca (7 $) , figowo-imbirowy kefir (9 $) albo eliksir z wędzonej coli, chilli i czerwonej pomarańczy (6$). Jeśli wciąż są jeszcze na sali wegesceptycy, to zapraszam do szkła, za którym siedzą desery. Lśnią kremami, kuszą kwiatami, pistacjami. Key Lime Pie (9 $) jest takim, o jakim śnią emigranci z Florydy, chociaż nie ma w sobie mleka ani jajek. Wegańskie objawienie, to knajpa, z której wychodzi się szczęśliwym.
THE ABYSSINIAN RESTAURANT, 277 Racecourse Rd, Kensington VIC 3031
Czynna tylko wieczorami mieści się w sercu oddalonej od tłoku centrum, zielonej i przyjaznej dzielnicy Kensington. Warto tu zajrzeć, gdy dopadnie nas Wielki Głód, a nie chcemy zostawić w restauracji połowy pensji (bo niestety Melbourne jest drogie, bardzo drogie…). Wahamy się, której przyznać palmę pierwszeństwa: tej etiopskiej, w przytulnej lokalizacji, czy restauracji somalijskiej po drugiej stronie ulicy. Abyssinian Restaurant przekonuje nas od progu oszałamiającymi zapachami: nad stolikami unosi się aromat kuminu, cynamonu, chili i czegoś jeszcze, może arabskich baśni, egzotyki lub przygody. Jest nieformalnie, ale profesjonalnie, czyli tak, jak lubimy najbardziej. Restauracja bazuje na autentycznym produkcie z Rogu Afryki, czyli mące z teffu (w języku ojczystym: miłka abisyńska). To znakomite pseudozboże, bezglutenowe i lekkostrawne, tam stanowiące staple food, u nas dostępne w sklepach ze zdrową żywnością. Z teffu smaży się gigantyczne placki injera, które są jednocześnie talerzem, sztućcami i daniem. Kwaskowaty smak mąki i ciągnąca się konsystencja ciasta stanowią doskonałą bazę dla tego, co podane na nim – miksu rozmaitych masal i sosów, potrawek, gulaszy. Wybieramy wersję rybno-wegetariańską; szef kuchni komponuje dla nas tęczowy talerz. Jest na nim tumtummo z aromatycznej soczewicy, aletcha z marchewki w maślanym sosie, ostra jak brzytwa ciecierzyca z czosnkiem, słodko-pikantna dynia w berberyjskim sosie. Jest też asa kulwha – okoń nilowy w ghee i cebuli z mieszanką fantazyjnych przypraw i świeżymi pomidorami. Hit! Najadamy się po uszy jednoosobową porcją (25 $). Dumą szefa kuchni jest potrawka z kangura (22 $); restauracja zbiera też pochwały za dania z koźliny (17-22 $) i za znakomity serwis na wynos. Poziom australijski – najwyższy. Smaki – pełne, autentyczne, wysycone Afryką. Takie spotkania kultur lubimy!
MOVIDA NEXT DOOR, 164 Flinders St, Melbourne VIC 3000
Frank Camorra pochodzi z Barcelony, dorastał w Australii, ale wrócił dokonać swych kulinarnych szlifów w Andaluzji. Teraz utalentowany szef kuchni przekonuje Australijczyków do iberyjskich smaków i czyni to skutecznie i z wdziękiem. Ten sympatyczny Hiszpan prowadzi restaurację w Indonezji, trzy w Melbourne, jedną w Sydney, a jedną nawet na lotnisku stanu Victoria. Jego MoVida i ulokowany dosłownie drzwi w drzwi MoVida Next Door przyciągają tłumy. Zbieg ulic Hosier Lane i Flinders Street to obecnie chyba najmodniejsza lokalizacja: nieopodal słynnej AC/DC Lane, wśród murali i street artu światowej klasy. MoVida to żywiołowa restauracja w hiszpańskim stylu. Drugie miejsce, młodsza siostra – nasza ulubiona MoVida Next Door – to bar specjalizujący się w tapasach i winie na kieliszki (króluje tempranillo, które tu, na słonecznych Antypodach, nabiera zupełnie nowego charakteru). Do MoVidy można wpaść na niezobowiązującą randkę, pogaduchy przy barze lub samotnie, ot tak, by nacieszyć oko i podniebienie. Ceny, niestety, nie przypominają tych w Hiszpanii, ale i tak warto zapomnieć się na chwilę, na przykład nad przegrzebkiem z delikatnym puree ziemniaczanym i jamon iberico (7,5 $) albo wspaniałą grillowaną ośmiornicą w sosie romesco (14 $). Mięsożercy pokochają bocadillo z chorizo, salsa verde i piklowana papryczka guindilla (9 $), a także – na większy głód – fenomenalną przepiórkę w towarzystwie iberyjskiej kaszanki i słodko-kwaśnego sosu na bazie jabłek i porzeczek (26 $). Szarmanccy chłopcy o latynoskiej urodzie napełniają kieliszki; nasze ulubione miejsca to te przy barze, gdzie największy gwar i najwięcej… Hiszpanii. Wielu stałych bywalców wpada tu na lampkę słodkiego Pedro Ximenez i chyba jedyne w Melbourne – a na pewno najlepsze – churros w towarzystwie gęstej jak smoła, płynnej czekolady (12,5 $). Spośród deserów rozkochuje nas czekoladowy pudding na gorąco, z turron, porzeczkami w sherry i lodami carrajillo. To miejsce, do którego idziemy, by zapomnieć na chwilę o tym, że od starej dobrej Europy dzielą nas tysiące kilometrów i dwa oceany. Tu czujemy się jak u siebie. Viva Espana!
FOXEYS HANGOUT, 795 White Hill Rd, Red Hill VIC 3937
Zmęczeni gwarem miasta wyrywamy się na południe, gdzie ciągnie się zielony półwysep Mornington. To winiarski Eden, fermentacyjny raj, gdzie dosłownie co kilka kilometrów otwarte piwnice zapraszają do degustacji. Pada deszcz, wiec z tym większą radością kryjemy się pod dachem Foxeys Hangout i gawędząc z obsługującym nas miłym surferem, pijemy i jemy bez wyrzutów sumienia. Wielkie, oprawione w drewno okna wyglądają na pokryte wilgotną mgłą ciemnozielone, gęste rzędy krzewów na wzgórzach. Winnica braci Lee zawdzięcza swoją nazwę makabrycznej historii dwóch łowczych polujących na lisy i wieszających swe trofea na wielkim eukaliptusie, po którym został dziś tylko okazały pień. Foxeys Hangout to kameralne miejsce, otwarte jedynie przedpołudniami i dla najwyżej kilkuosobowych grup. Menu lunchowe pokrywa pół ściany i jest rozkoszne już na etapie czytania, zwłaszcza, że w kieliszkach co chwilę pojawia się coę nowego (chyba najbardziej przypada nam do gustu młody shiraz i pinot gris z późnego zbioru; degustacja sześciu butelek 5 $/os). Talerze skomponowane są tak, by móc się nimi łatwo dzielić i podjadać palcami; nie przytłumiają głównego bohatera, a jedynie podkręcają jego charakter. Obsługa chętnie doradza, którym winem najlepiej popić poszczególne kompozycje. Celujemy w biel, dlatego wybieramy dzikiego łososia z majonezem miso oraz mojame z tuńczyka w towarzystwie gruszki i radicchio. Błogo rozluźnieni skubiemy chleb domowego wypieku z oliwa i tajemniczą pistacjową posypką oraz chrupiące zielone szparagi, połączone zgrabnie z czerwoną pomarańczą (wszystkie talerze 11 $). Wszystko jest świeże i autentyczne, wcale nie mamy ochoty wychodzić. Doskonałe miejsce na niepogodę; nawet gdy za oknem podle, to tu i tak świeci słońce. Czuje się miłość: do jedzenia, do wina, do ludzi.
SUPERNORMAL, 180 Flinders Ln, Melbourne VIC 3000
Na koniec – hit hitów, absolutna iluminacja. Za kulinarne przeżycie zimy odpowiedzialny jest Andrew McConnell, który od wielu lat ma potężny wpływ na kulinarną scenę Australii. Ten wielokrotnie nagradzany szef bawi się rozmaitymi wpływami, a jego najmłodsze dziecko – Supernormal przy Flinders Lane – to owoc długoletniego romansu Australijczyka z restauracjami w Hogkongu i Szanghaju. Kucharz mówi o swojej filozofii krótkimi słowami: jakość, świeżość, prostota. Dodamy: niebywałe wyczucie, dbałość o każdy szczegół, nienadmuchana, profesjonalna obsługa. A smaki? Fajerwerki, nie smaki. Czujemy się jak wyjątkowi, najważniejsi goście; wiemy, że czują się tak wszyscy, bo kelnerzy naprawdę wiedzą, co robią. Wnętrze jest bardzo współczesne: wielkie przeszklone drzwi, mnóstwo egzotycznych roślin, oszczędna grafika, sporo czerwieni. Można zasiąść? przy długim barze na wprost otwartej kuchni i dać się pochłonąć czarom uprawianym na naszych oczach. Celujemy w styl izakaya i zamawiamy dużo mniejszych dań do podziału. To strzał w dziesiątkę: każdy talerz to kwintesencja azjatyckiej intensywności, perfekcji europejskich technik i nieograniczonej fantazji szefa. Kimchi z daikonem, korzeniem pietruszki i szczypiorem (6 $) świetnie oczyszcza kubki smakowe i przygotowuje na dalsze przygody: ceviche z ryby królewskiej (od znanego tasmańskiego rybaka Marka Eathera) z piklowanym fenkułem, yuzu i chilli (17 $), kostek z tuńczyka – cóż za tuńczyk! – z fermentowaną pachnotką i glonami kombu (18 $). Nie decydujemy się na pierożki, czego potem żałujemy, bo podobno te z langustą (16 $) są obiektem lokalnego kultu. Nas oczarowują marynowane małże z majonezem o smaku kimchi i japońska? kiełbaska lap cheong (16 $) i najprostszy na świecie i w tej prostocie genialny, pieczony kalafior w białym miso i furikake (17 $). Można tu też skosztować steku z wołowiny japońskiej rasy waguy, ale to już wydatek dla naprawdę zdecydowanych. Spośród deserów wybieramy rekomendacje szefa i internautów – parfait z orzeszków ziemnych z solonym karmelem i lodami czekoladowymi (15 $). Brzmi banalnie? Być może – do pierwszej łyżeczki.
Chcemy wiedzieć co lubisz
Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?