Po drodze zatrzymujemy się u pana z pysznymi owczymi serami, chorizo, salami, a parędziesiąt kilometrów dalej po banany, których na przydrożnym straganie jest ze 20 gatunków. Monika prosi o dwie kiście takich małych na dwa lub trzy kęsy i jedną większych, takich, jakich wymaga nasza Unia. Pani wtedy znika na chwilę i ku naszemu zdziwieniu pakuje nam do samochodu wielkie 50-kilowe kiście prosto z drzewa. O właśnie, nie z drzewa! Wiedzieliście o tym, że bananowiec wcale nie jest drzewem? To kilkunastometrowe byliny o liściach wielkich nawet na 5 metrów.
Obiadokolacje w trasie, oj, jak my bardzo lubimy to słowo, konsumujemy w churrascariach, takich bistro dla kierowców z ogromną liczbą fajnych i świeżych dań. Jest dużo duszonych warzyw, fasoli i sałatek, jest dobrze.
Po kilkuset kilometrach nocleg w Bento Gonçalves w regionie Rio Grande do Sul, czyli nasz pierwszy winny raj podczas tej podróży. Zaskakująco jest bardzo dobrze, choć Brazylijczycy właściwie wina nie piją. Chyba mniej niż 2 litry na osobę przez rok. (Dla porównania: Francuzi prawie 45 litrów). Na kolację genialna pizza w Pizza Entre Vinhos. Jest tak dobra, że z wyrzutami sumienia zamawiamy na dobicie jeszcze jedną, tak że wychodzi po jednej na głowę. Kupujemy też w rodzinnej Casa Valduga merlota z 1999 roku, butelka numer 330. Zastanawiamy się, czy to dobra wróżba i czy uda się dobić do tylu dni wyprawy. Wino jest drogie, w zakurzonej butelce, a etykietę przykleja się na naszych oczach i pozwala podpisać Monice z imienia i nazwiska. Tak zostajemy koneserami i kolekcjonerami wina. Znów pełna podnieta, bo to przecież wciąż początek wyprawy. Butelkę ostatecznie otwieramy kilka tygodni później, na pierwszym kempingu w Patagonii. Genialne, nie do zapomnienia mętne wino w naszym stylu, z ziemistą, balsamiczną nutą, z suszonymi owocami i przyjemną, miękką taniną. I to wszystko przy ognisku pod niebem pełnym cudów.