Potem jechaliśmy przez Kanadę, która też była w ogniu. Widzieliśmy łuny nad płonącymi lasami, opadał na nas ten popiół, wdychaliśmy pył. To też daje do myślenia: Ameryka Północna płonie w niespotykanej do tej pory skali przez to, co my robimy planecie – bo jest efekt cieplarniany, susza, podnosi się temperatura i stąd pożary. A Ameryka Południowa płonie, żeby zaspokoić wygórowane potrzeby Ameryki Północnej i Europy. To jest po prostu straszne. I chociażby to dają nam podróże – zobaczyliśmy na własne oczy, co ludzkość robi Ziemi. I to kształtuje nasze codzienne wybory…
Niby wszyscy wiemy, że trzeba unikać oleju palmowego…
M.: Z tym że dopóki nie doświadczysz tego tak brutalnie, to czasem mówisz: dobra, to dzisiaj zrobię sobie wyjątek… Wiele jest też takich kwestii, o których w Europie prawie się nie mówi.
Czyli?
M.: Na przykład komosa ryżowa i awokado. Na Zachodzie jest wielki popyt na te produkty, ich ceny poszybowały w górę. Przez to zwykli ludzie nie mogą już sobie na nie pozwolić. Na targu w Boliwii zapytałam sprzedawczyni, czy ma komosę. Ona na to: „Nas nie stać na komosę”. A kiedyś to była podstawa ich wyżywienia. To samo w Peru. Mało kto wie też o tym, że w Meksyku toczą się wojny o plantacje awokado, właściciele upraw są terroryzowani przez mafię, porywani. Wy chyba zresztą o tym pisaliście?
M.: Bardzo dobrze, że nagłaśniacie takie sprawy. My też wszędzie teraz o tym mówimy i ludzie są w szoku. Długo się zastanawiałam, czy umieścić w książce przepis zawierający awokado i komosę. W końcu uznałam, że to będzie dobra okazja, żeby ludzi uświadomić. Bo wiesz, nie da się powstrzymać globalizacji, zresztą ma ona też swoje plusy. Myślę, że powinniśmy wszyscy nauczyć się podchodzić do konsumpcji w sposób zrównoważony. Czyli okej, kupujmy awokado, ale raz na tydzień, dwa – nie codziennie. I wybierzmy takie, które pochodzi z pewnego źródła.
J.: Myślę, że dobrze by było, gdyby każda podróż, poza odpoczynkiem i poznawaniem kultur, była też refleksją. Nad światem, który zwiedzamy, i nad tym, jak żyjemy na własnym podwórku.
W książce często wspominacie, że ludzie, których spotykaliście, byli tego „waszego podwórka” – czyli Polski – bardzo ciekawi.
J.: Tak, często się też zdarzało, że spotykaliśmy kogoś, kto miał polską żonę, znajomych polskie korzenie. Polacy są wszędzie! [śmiech] Ale nawet ci, którzy nie mieli z naszym krajem nic wspólnego, chcieli się jak najwięcej dowiedzieć. W ogóle przez te 340 dni poznaliśmy samych ciekawych świata, życzliwych, uśmiechniętych ludzi. A większość z nich naprawdę nie ma lekkiego życia. I mimo biedy zawsze byli gotowi nas ugościć, podzielić się jedzeniem, zaprosić do stołu. Nie spotkaliśmy nikogo w złym humorze, wkurzonego, sfrustrowanego…