Kukbuk
Kukbuk

Chcę robić to, z czym się czuję dobrze

Z Michałem Korkoszem, autorem nagradzanych książek kucharskich i popularnego bloga kulinarnego, twórcą internetowym, znanym jako „Rozkoszny”, rozmawiał Olek Wandzel.

Tekst: Maja Wójcik

Mateusz Grzelak

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 43 minut!

Olek Wandzel: Dzisiaj rano, przed naszą rozmową, kiedy jadłem omlet z parmezanem i pastą truflową, trafiłem na twój post o jajecznicy z… parmezanem i pastą truflową. To jest jakaś incepcja!

Michał Korkosz: Wielkie umysły myślą podobnie.

Przez długi czas nie jadłem sera i jestem w szoku, jak wiele umykało mi przez to w życiu.

Miałem epizody weganizmu, ale te dwa składniki – trzy w zasadzie – które są w jajecznicy, skutecznie mnie powstrzymywały: masło, jajka i parmezan, zawierający taki ładunek umami, że potrafi zamienić wszystko w coś wyjątkowego. Głębia smaku taka, że aż dudni w ustach. Nie potrafiłem z tego zrezygnować.

Pytanie, czy trzeba.

To jest pytanie, które warto sobie zadać z etycznego punktu widzenia. Po prostu trzeba złapać balans i nie zwariować pomiędzy tym, co słuszne, a tym, gdzie jesteśmy w świecie.

Też mam wrażenie, że komponent przyjemności płynącej z jedzenia jest bardzo istotny, choć oczywiście wegańskie jedzenie jest fenomenalne. Polecasz zresztą wiele przepisów na dania, które nie zawierają wspomnianych składników, i to są rzeczy przepyszne. I tak, zgadzam się, że – jak we wszystkim – lepiej nie wariować.

Jednocześnie jestem pod wrażeniem i biję pokłony wszystkim weganom, którzy są w stanie trzymać się tej diety, bo mam poczucie, że jest to słuszne. Przy czym, jeśli ktoś miałby zafiksować się na jedzeniu, wpaść w zaburzenia odżywiania, to może lepiej sobie odpuścić, bo jednak dobro zwierząt czy planety to jedno, ale powinniśmy troszczyć się przede wszystkim o siebie. O swoje zdrowie fizyczne i psychiczne.

Przed naszą rozmową słuchałem rozmowy z tobą w podcaście Basi Stareckiej. Opowiadałeś, jak miałeś złamaną rękę i jechałeś na rozdanie nagród do Stanów Zjednoczonych.

Ćwiczyłem wtedy crossfit…

Tak się zaczyna wiele historii tego typu.

Miałem 19 lat. Tydzień do wylotu do Stanów na ceremonię rozdania nagród magazynu „Saveur”, byłem nominowany do dwóch nagród w kategorii „fotografia kulinarna”. To była moja pierwsza podróż międzykontynentalna. Na treningu, podczas skakania przez przeszkody, wywróciłem się i złamałem łokieć, do tego naruszyłem nerw, więc to była poważna sprawa. I z tą ręką w wielkich szynach leciałem do Stanów. Na szczęście zdobyłem te nagrody. Wszystko, co najlepsze w moim życiu, zdarzyło się, gdy miałem złamaną rękę. Co się stanie zaraz? Przekonajmy się. [śmiech]

Mamy taki zwyczaj, że prosimy naszych gości, aby z czymś do nas przyszli. Zazwyczaj jest to przepis albo coś do jedzenia. Jestem ciekawy, co dla nas przygotowałeś.

Przyszedłem z przepisem z mojej książki „Rozkoszne”, polskiego wydania mojej pierwszej anglojęzycznej książki, „Fresh in Poland”. To jeden z moich ulubionych przepisów, który notabene trafił specjalnie do polskiej edycji – czułem, że musiał się tam znaleźć – a którego nie ma w anglojęzycznej wersji. Przepis na długo pieczone bakłażany, które mają nacięty miąższ i są pieczone rozcięciem do dołu, przez co podczas długiego pieczenia – prawie 50 minut w piekarniku – mocno się karmelizują z obu stron: skórki i miąższu. Podawane są na kwaśnej śmietanie i posypane kontrastem, czyli prażoną gryką, którą wcześniej wrzuca się na rozgrzaną patelnię i praży, aż zrobi się jeszcze bardziej chrupiąca i nabierze wyraźnej gryczanej nuty – świetnie przełamuje jedwabistość bakłażana i kontrastuje z kwaśną śmietaną. Na koniec jeszcze dekorowane miętą. Bardzo proste danie. W książce jest piękne zdjęcie na całą rozkładówkę.

O! Ta gryka wygląda jak gorczyca.

Trochę tak. Zauważyłem, że dużo ludzi nie lubi bakłażana. Nie wiem dlaczego. Gdy książka została wydana, dostałem mnóstwo wiadomości od czytelników, że to jest niesamowite, jak takie proste danie z bakłażana potrafiło zmienić ich podejście do tego warzywa. Więc jeśli ktoś nie lubi bakłażana, zachęcam do zapoznania się z tym przepisem.

Mnie się wydaje, że każdy z nas ma taką czarną listę – zazwyczaj z dzieciństwa – dań lub produktów, których nie jada albo które z jakichś powodów mu nie podchodzą. Masz coś takiego?

Raczej nie ma niczego, czego bym nie lubił do takiego stopnia, by tego nie jeść. Jest oczywiście jakaś pula składników, które nie należą do moich ulubionych. Nie jestem fanem papryki, ale tylko surowej. Surowa papryka, często krojona po prostu w słupki, serwowana do humusu przez osoby, które lubią trzymać się zdrowej diety i mówią: „O Jezu, to jest super zamiast chipsów” – no, to nie dla mnie. Ale zupełnie inaczej podchodzę do papryki, która została potraktowana ogniem, tak że aż czernieje. Schodzi z niej skórka, papryka robi się miękka, słodka, aksamitna – z taką można robić fajne rzeczy. Dwa lata temu byłem w Rzymie, w neotawernie, która nazywa się SantoPalato. Serwowano tam makaron inspirowany tradycyjnym sycylijskim przepisem, z sosem z pieczonej żółtej papryki i bazylii. To było coś wspaniałego. 

Próbuję to sobie wyobrazić.

Gdy zobaczyłem to w menu, pomyślałem: „Dobra, nie lubię papryki, ale zamówię”. I poczułem, jak ta papryka wypełnia całe moje ciało. To było wspaniałe doświadczenie. Trzeba dawać szansę warzywom lub innym składnikom, które niekoniecznie się lubi, to może zmienić podejście do nich.

A coś jeszcze pamiętasz z tej rzymskiej podróży? Może coś cię zaskoczyło?

Rzym to nie jest miasto, które zaskakuje.

Pytam, bo często jesteś zawiedziony po podróżach.

Nie, tym razem nie byłem zawiedziony. Wcześniej zrobiłem dobry research i te miejsca, w których jadłem, w zasadzie spełniły moje oczekiwania – wypełniły turystyczną potrzebę poznania stosunkowo klasycznego rzymskiego jedzenia. Najbardziej smakowało mi jedzenie właśnie w restauracji SantoPalato. To tam jadłem maritozzo, tylko że z palonego orkiszu – było tak mocno przypalone, w stylu Moniki Waleckiej, i ta śmietana wylewała się bokami! To było wspaniałe! Z rzymskich dań, co dla niektórych może być zaskoczeniem, ale nie dla wszystkich, smakowała mi pizza z ziemniakami, rozmarynem i oliwą. Węglowodany z węglowodanami? Jak najbardziej! Mógłbym to jeść od rana do nocy. Ale też nie było tak, że to połączenie zwaliło mnie z nóg. Rzym to miasto na dobre, klasyczne jedzenie.

A byłeś ostatnio gdzieś, gdzie coś kulinarnie zwaliło cię z nóg?

Byłem w Madrycie, było fajnie. W Barcelonie też. Jednak z miejsc, które przyniosły dużo oszałamiających doświadczeń, wymieniłbym Paryż. Tam zjadłem coś, co było dla mnie czymś nowym, świeżym, zaskakującym – i też powstało z prostych, podstawowych składników. Deser. W cukierni, która nazywa się Tapisserie. Działa przy słynnej paryskiej restauracji Septime. Wszedłem do tego małego lokalu, a tam dosłownie kilka ciastek na ladzie. Spytałem ekspedienta, czego powinienem spróbować, od razu powiedział, że tarteletki ze skondensowanym syropem klonowym. Pomyślałem sobie: „Skondensowany syrop klonowy? Tego jeszcze nie jadłem”. To było wspaniałe doświadczenie. Smakowało trochę tak, jakbym lizał drzewo klonowe – tak sobie to wyobrażałem. Strasznie słodkie, a jednocześnie ta tarteletka była przykryta chmurą niesłodzonej bitej śmietany, która gasiła żar tej słodyczy. Rzecz absolutnie wspaniała i później nawet opracowałem ten przepis domu, aby przekazać go moim czytelnikom. Jest u mnie na blogu. W tym samym miejscu spróbowałem ptysia z kremem aromatyzowanym sianem – i to też było wręcz bajkowe doświadczenie. Jakbym biegał nago po polu. [śmiech] Zazwyczaj desery są zamknięte w bezpiecznej przestrzeni, mają dawać poczucie nostalgii, miłego ciepła. Raczej nie wprowadzają w zupełnie nieznane stany, dlatego bardzo doceniam tę paryską cukiernię.

Później pewnie zjadłeś kolejne ciastka…

Niestety, to był mój jedyny raz, kiedy tam byłem, ale gdy wrócę do Paryża, na pewno zacznę od słodyczy w Tapisserie.

Czy kiedy gotujesz – a jest to przecież twoja praca – korzystasz z jakichś sposobów na stworzenie nastroju w kuchni, abyś czuł się w niej dobrze? Pytam, bo łatwo zaburzyć równowagę między pracą a przyjemnością.

To skomplikowane pytanie, na które niekoniecznie znam odpowiedź. Trochę się nad tym zastanawiam. Nie mam ściśle określonych godzin pracy czy granicy między tym, co przyrządzam w jej ramach, a tym, co gotuję na co dzień. Co oznacza, że nigdy nie wiem, ile czasu pracowałem, a ile poświęcałem sobie. I to jest moje szczęście w nieszczęściu, bo aż tak bardzo nie odczuwam swojej pracy. Mogę robić coś 10 godzin i jest super, ale na koniec dnia i tak czuję się wycieńczony. Dlatego staram się to jakoś unormować… ale nie odpowiem ci na to pytanie. Mam poczucie, że dużo pracuję, i co roku postanawiam sobie, że będę pracować mniej, że na przykład będę kończyć o dwudziestej, by wieczory poświęcać dla siebie. I nawet mi się to udaje. Pomógł mi sport – zacząłem chodzić na siłownię i jeśli wieczorem poćwiczę, to wiem, że później nie będę pracować, a mogę sobie poleżeć na sofie, słuchać muzyki, podcastów i chillować. Kiedyś byłbym nakręcony – jakieś nowe myśli, tu bym coś napisał, tam bym coś zrobił, a tak jestem już na tyle zmęczony fizycznie, że nic mi się nie chce. I oczywiście czuję się lepiej, bo sport to zdrowie. Chyba że złamiesz sobie przy tym rękę…

Pewnie zdarzają się takie dni, kiedy nie masz ochoty wchodzić do kuchni, a wiesz, że musisz, bo gonią cię zobowiązania. Jak wtedy ze sobą rozmawiasz? 

Wydaje mi się, że jeśli mi się nie chce, to nie muszę. Jestem asertywny albo mam coś takiego, że potrafię powiedzieć, że nie zrobię czegoś, nie wyślę w terminie. Co mi się zdarza coraz częściej, bo po prostu czuję, że potrzebuję więcej czasu na przemyślenia. Dlatego raczej nie popycham, jeśli czuję, że jestem zmęczony fizycznie i muszę sobie zrobić przerwę. Innym problemem jest to, że ja nie lubię jeść czegoś non stop. Bywa, że mam mało czasu na opracowanie jakiegoś przepisu – trwa sezon albo mam zobowiązania względem klienta, wydawcy itd. – i trzeba jakieś dania gotować codziennie, wtedy nie mam przyjemności z jedzenia. Gdy czuję, że naprawdę nie chcę czegoś gotować, bo nie mam ochoty jeść tego po raz kolejny, to robię przerwę. Po prostu mówię: „Sorry, potrzebuję więcej czasu”. 

Nad czym teraz pracujesz? 

Zostałem wysłany na przymusowy urlop od gotowania, więc przez dwa tygodnie będę tylko jadł i pisał. Choć myślałem, by nagrać film, jak gotować jedną ręką. Takie proste przepisy. Zobaczymy. 

Możesz też sięgnąć po format, w którym będziesz komuś mówił, jak ma gotować. 

Może to jest jakiś pomysł… Akurat teraz wydaję kolejną książkę, anglojęzyczną, premiera w październiku. Potwierdzone jest już jej polskie wydanie, którego jestem tłumaczem. Tak, tłumaczę sam siebie. Pisanie książki w dwóch językach jednocześnie to zbyt duże przedsięwzięcie, więc najpierw pisałem po angielsku. Nie chciałem tłumaczyć siebie z polskiego na angielski, bo to zawsze dziwnie wychodzi. Mój styl pisania po angielsku jest inny niż po polsku. Więc tłumaczę, a w rzeczywistości piszę książkę na nowo. To plan na te dwa tygodnie, nie będę się nudzić. Urlop nie od pracy, ale od gotowania.

A możesz powiedzieć, o czym będzie książka?

O czymś, co rozumiem jako współczesne polskie gotowanie. Kiedy pracowałem nad pierwszą książką, stwierdziłem, że chcę przedstawić fresh of Poland, zburzyć stereotyp, że polska kuchnia jest stricte mięsna, udowodnić, że nie tylko kiełbasa, ponieważ mamy mnóstwo przepisów, które są wegetariańskie. Naprawdę dość łatwo było zebrać 100 bezmięsnych przepisów. I ta książka, choć tego nie planowałem, była taką nostalgiczną wyprawą, celebracją starych przepisów, ale ze współczesnym twistem; była zbiorem kolektywnego wspomnienia. Gdy ją wydałem, miałem poczucie, że skoro powiedziałem „a”, to muszę powiedzieć „b”. Pisałem bowiem o tradycji, a nie tak moim zdaniem wygląda współczesna polska kuchnia. Jeśli zapytać ludzi, co jedzą na co dzień, to się okaże, że nie tylko pierogi i gołąbki. Polska kuchnia zawsze była i jest pod wpływem przeróżnych kuchni świata. W XVI wieku było to imperium osmańskie: mnóstwo cynamonu, korzennych przypraw; staropolskie przepisy są bogate w przyprawy. Później kuchnia francuska, podczas zaborów – austriacka. Przecież nasz schabowy to Wiener Schnitzel! Obecnie jesteśmy pod wpływem procesów globalizacyjnych, do Polski przyjeżdża mnóstwo osób z zagranicy, które wprowadzają nowe smaki – i właśnie to staram się uchwycić, tworząc książkę o współczesnym polskim gotowaniu, moim współczesnym polskim gotowaniu. Nie chciałem tego nazywać fusion – choć można byłoby tak powiedzieć. Moim zdaniem jednak fusion to trochę wymuszone połączenie, a ja chciałem, by to było raczej odzwierciedlenie naturalnych procesów, jakie zaszły przez ostatnie 30 czy 40 lat. W końcu, jeśli za 100 lat socjolodzy czy historycy zechcą sprawdzić, co jedliśmy w 2023 roku, to nie będą badać kuchni PRL-u, tylko to, co właśnie teraz jemy. Skoro wszyscy jedzą humus, to pewnie pomyślą, że był on częścią polskiej kuchni z tego okresu. Chciałem więc pokazać światu, że nie jemy tylko gołąbków, że nie jesteśmy tak konserwatywni, jak ludzie myślą. Warszawa to jest metropolia.

Faktycznie, mamy coraz więcej produktów dobrej jakości, o niesamowitych smakach.

Tak! Ten proces zachodzi na całym świecie, nie tylko w Polsce, choć może u nas jest bardziej widoczny. Paryż, Madryt, Rzym to są miasta, które celebrują swoją kulinarną tradycję. My w Polsce, wbrew statystykom, które mówią, że kochamy polską kuchnię, nie jesteśmy do niej aż tak przywiązani. Jeśli zapytać ludzi, co faktycznie jedzą, to się okaże, że wcale nie jest to tylko schabowy i pierogi. Nie wiem, czy to wynik przemian gospodarczych, które zaszły dość późno, ale jesteśmy głodni nowego; jesteśmy krajem, który szuka nowych idei i sposobów, aby być lepszy. Może mamy kompleks wobec Zachodu i dlatego chcemy go dogonić? Moim zdaniem to dobrze. Czytałem artykuł na temat rankingu najlepszych do życia miast na świecie – i Warszawa znalazła się na czwartym miejscu. Nasza stolica jest najszybciej rozwijającym się średnim miastem!

To miasto cały czas się zmienia.

Nie jestem warszawiakiem z urodzenia, mieszkam tu sześć lat i dla mnie niesamowite jest to, jak Warszawa zmieniła się przez ten czas. 

Wróćmy do twoich książek. Jak tworzysz przepisy do nich? Wymyślasz je po angielsku czy po polsku? 

Myślę raczej po polsku, ale gdy piszę, automatycznie przestawiam się na angielski. I wtedy w ogóle nie myślę po polsku.

A jak pracujesz nad książką? Czy masz jakiś plan, strukturę, w ramach której piszesz? Często słyszę od autorów, że to bywa brutalny proces. 

To też jest jeden z powodów, dlaczego drugą książkę wydaję w Stanach. To nobilitujące i mam poczucie, że dzięki temu książka będzie miała większy wpływ na kulturę kulinarną, ale też rynek wydawniczy w Stanach jest zupełnie inny niż w Polsce. Tutaj wciąż działa się nieco amatorsko, a tam wszystko jest bardzo poukładane. Wiele osób towarzyszy mi w procesie powstawania książki, a że pisanie jest działaniem w samotności, to dla mnie bardzo motywujące. Nad tematem zastanawialiśmy się rok, szlifowaliśmy go, były kolegia nie kolegia… W Stanach, a na pewno w wydawnictwie, z którym współpracuję, wszyscy starają się, aby każda książka była czymś nowym. By opierała się na unikatowym pomyśle, prezentowała coś, czego jeszcze nie powiedziano. Dla mojego wydawnictwa to była podstawa. Jeśli więc coś proponowałem, od razu to analizowano, i to w kontekście całego anglojęzycznego rynku wydawniczego na świecie. W końcu udało się znaleźć coś, o czym nikt jeszcze nie pisał, bo też nikt dotąd nie opowiadał o polskiej kuchni w ten sposób. Cała redakcja klepie mnie po plecach, pytają, czy mam jakieś wątpliwości, czy potrzebuję coś omówić, bo przecież tworzę przepisy w Polsce, ale pod amerykańskiego odbiorcę…

To zupełnie inna skala.

To prawda. Później przepisy przechodzą przez fazę, której nie ma u nas, czyli cross testing. Są osoby, które specjalizują się w testowaniu przepisów – później możemy wymienić się uwagami. Na przykład że jakiś składnik trudno dostać i trzeba zaproponować alternatywę albo że coś nie pasuje do amerykańskiego gustu, więc trzeba zmienić. Książkę pisałem partiami, co też jest dobre, bo się jest na bieżąco w kontakcie z redakcją i wciąż można się wymieniać uwagami. A gdy już się skończy, przychodzi etap redakcji tekstu. To frustrujące widzieć, ile jest pokreślone – to nie, tu musimy zmienić. Jakby mnie rozdzierali od środka. Ten czas jest najgorszy. Niedawno doszedłem do wniosku, że w pracy nad książką najbardziej lubię końcowy moment, kiedy wreszcie mogę się nią podzielić z czytelnikami. Ludzie potem piszą do mnie i opowiadają mi niesamowite historie albo mnie oznaczają, bywa, na tysiącach instastories – wtedy czuję, że siadam z nimi przy stole. To dla mnie najlepsza motywacja do dalszej pracy.

Pamiętasz informację zwrotną, która szczególnie zapadła ci w pamięć? Nie mówię o drobiazgach, ale o sytuacji, gdy przeczytałeś i powiedziałeś: o kurczę!

Masz na myśli książkę?

Kiedy powiedziałeś o cross testingu, od razu pomyślałem, że to jest takie amerykańskie i że z tego mogą się rodzić ciekawe rzeczy, o ile jesteś na to otwarty.

Pewnie, choć rewolucyjnych zmian więcej było przy pierwszej książce. Na przykład bardzo się gimnastykowaliśmy nad tak istotnym składnikiem jak twaróg. Naciskałem, że musi być, oni nie byli chętni, bo to nie jest łatwo dostępny składnik, więc szukaliśmy zamienników. To miał być przepis na tradycyjny polski sernik z twarogu, na kruchym spodzie, wyrośnięty, sufletowy, ciężki, kremowy – klasyka. Zakup kilograma twarogu w Stanach to duży wydatek, więc wymyśliliśmy zamiennik – serki wiejskie. Zblendowaliśmy je z kremówką. Okazało się, że jest to świetny patent, bo powstaje masa słodko-kremowa, ale zawierająca kwasowość, i ma tę zadziorność twarogową, która jest wyróżnikiem naszych serników. Przy drugiej książce pojawiły się kwestie dostępności przypraw albo klusek śląskich – u nas można je, wysokiej jakości, kupić w garmażerii, a w Stanach jest tylko jedna firma, która je sprzedaje, i to mrożone, więc zaproponowaliśmy przepis na ich wykonanie.

Wspomniałeś o serniku i przy okazji przypomniał mi się twój przepis na sernik baskijski, totalny hit na twoim blogu i Instagramie. Zastanawiam się, skąd ten fenomen. 

Kiedy tu jechałem, w metrze usiadła koło mnie dziewczyna. Siedziała skrępowana przez chwilę – czułem, że coś jest na rzeczy. Nagle się odwróciła i powiedziała, że choć nigdy nie zagaduje tak ludzi, to teraz musi, bo kocha sernik baskijski i to jej ulubiony deser. Najczęściej, gdy ludzie do mnie podchodzą, mówią o tym serniku. A co jest w nim takiego wyjątkowego? Kiedy go tylko wyczaiłem – wtedy mieszkałem jakiś czas w Hiszpanii, a tam właśnie rozpoczynała się era sernika baskijskiego – czułem, że to będzie hit i że muszę opracować przepis tak, by był łatwy dla polskiego odbiorcy. Aby przepis był viralowy i odniósł sukces, musi być prosty, najlepiej, by zawierał składniki, które są łatwo dostępne, a przy tym powinien być innowacyjny – może nie rewolucyjny, ale taki, by dla większości ludzi był czymś nowym. Zatem raz – pomysł na sernik, który jest przypalony, czyli jeśli się przypali, to jest OK. Dwa – konsystencja tego ciasta jest absolutnie wyjątkowa; zrobione odpowiednio, jest jak chmury, tak kremowe. Lubię go porównywać do sera camembert, który został położony na blacie w lato, kiedy jest naprawdę gorąco, i po kilku godzinach ugina się pod wpływem własnego ciężaru, bo jest tak kremowy. To nie jest rzecz rewolucyjna, każdy lubi kremowość. Większość osób, które próbują sernika baskijskiego, mówi, że to jest coś, co zmienia ich życie.

Czas może mieć tu znaczenie – taki wyczekany sernik siłą rzeczy lepiej smakuje.

Ja bym raczej powiedział, że dla wielu osób to akurat mały minus, bo ludzie lubią mieć coś od razu.

Z twojej perspektywy też?

Nie, ale znam reakcje ludzi: „O kurczę, muszę czekać osiem godzin? Nie, to nie robię”. Wszystko musi być na już. Ale skoro tak wielu mówi, że to najlepszy sernik na świecie, to są w stanie poczekać.

Wspomniałeś, że mieszkałeś w Hiszpanii. Myślałeś o tym, by się wyprowadzić do Stanów?

Chodzą mi po głowie takie pomysły. Chciałbym pomieszkać w innym miejscu niż Warszawa, przynajmniej przez jakiś czas, by zmienić perspektywę. W Stanach jestem po prostu autorem książek, a popularnością cieszę się w Polsce, więc byłoby to dla mnie na pewno wyzwanie… Chyba nie chcę zostawiać mojego polskiego czytelnika, którego kocham. Ale może się to wydarzy na jakimś etapie mojego życia, zobaczymy.

Ciekawe, jak byś wtedy funkcjonował. Tam też mógłbyś tworzyć dla polskiego czytelnika.

Niby tak. Z drugiej strony przy takiej działalności jak moja nie jest to wcale proste. Algorytmy platform społecznościowych działają tak, że rozsyłają filmy do ludzi, którzy są w krajach, gdzie się te treści wypuszcza. Teraz prowadzę stronę na Instagramie, bloga i profil na anglojęzycznym TikToku – właśnie pod amerykańskich czytelników – i to jest dla mnie wyzwanie, by docierać do tych ludzi, bo algorytmy spychają moje filmy, mimo że nagrywam je po angielsku, raczej do Wielkiej Brytanii niż do Stanów.

Pewnie musiałbyś korzystać z VPN-ów.

Korzystam, ale to średnio działa. Zresztą Stany to nie Europa – wysyłanie paczek… Bardzo długo czekałem na… Kiedy ukaże się ta rozmowa?

Za tydzień.

Państwo zobaczą film, który nagraliśmy przy ogłoszeniu książki, i będzie w nim makieta – chcieliśmy pokazać, jak wygląda okładka, bo jest pięknie zaprojektowana, grafika rzodkiewki rozkłada się na przednią i tylną okładkę. Nie chciałem wrzucać zdjęcia, zależało mi na filmie. A że książka nie jest jeszcze wydrukowana, to wydawnictwo stworzyło makietę i mi ją wysłało. I ona, przyspieszoną wysyłką, szła półtora miesiąca! Czyli, podsumowując, wyprowadzka wcale nie byłaby taka prosta.

Jakie jest twoje kulinarne marzenie?

W kontekście podróży? Czy kariery?

Może być jedno takie i jedno takie.

Dużo podróżuję, głównie po Europie, często sam i to są krótkie wyjazdy. Nigdy nie byłem w Azji, więc chciałbym pojechać do Japonii, Tajlandii, Wietnamu, by spróbować tamtejszych smaków na miejscu. To jest mój numer jeden i na pewno wydarzy się w przyszłym roku. A z karierowych spraw kulinarnych…? Czuję, że kolejnym krokiem w moim rozwoju – nie wiem, czy to marzenie, czy zwyczajnie chcę to zrobić – jest własny program kulinarny. Ale nie taki, że po prostu gotuję. Coś innego. Z rozmową z różnymi osobami. Nie wszystkie pomysły mi się jednak podobają, a chcę robić tylko to, z czym się czuję dobrze, w co się zaangażuję. Na razie nic takiego się nie pojawiło. Czekam cierpliwie. 

Gdybyś cofnął się kilka lat wstecz i popatrzył na młodszego Michała, to co byś mu powiedział z perspektywy tych kilku lat doświadczenia?

W kontekście marzeń?

Nie, ogólnie – doświadczeń. Pewnie wtedy nie brakowało znaków zapytania, obaw… Jakiej rady udzieliłbyś młodszemu sobie? 

Nie chcę, aby to źle zabrzmiało, ale wydaje mi się, że wszystko zrobiłem dobrze. Powiedziałbym sobie, bym poszedł tą drogą, którą szedłem, nie zamykał się na jakieś tematy, tylko poszerzał swoje umiejętności, rozwijał się. Bardzo ciężko pracowałem, cisnąłem w przeróżnych kierunkach – pisałem bloga, pracowałem w mediach kulinarnych, pisałem książkę. Wtedy też zadawałem sobie pytanie, czy jest sens, bym studiował, skoro wiem, że kulinaria są tym, co chcę robić. Ostatecznie powiedziałem sobie, że to dobry pomysł, by studiować, bo dużo ze studiów wyniosę. I tak wszystkim osobom, które chcą coś osiągnąć w kulinariach, życzyłbym wytrwałości – bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie sukces. Ja miałem szczęście, pierwszy przyszedł po roku. Szybko. Ale że nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie, trzeba zacisnąć zęby i pracować. I myśleć przede wszystkim o sobie – że to ma sprawiać przyjemność. Tyle.

Kto cię nauczył takiego podejścia do pracy?

Moi rodzice. Dorastałem w domu, w którym nauka była bardzo ważna. Przy tym byłem liberalnie wychowywany, wszystko mogłem – ale musiałem się uczyć, więc weszło mi to w krew: ciężka praca. Przygotowywałem się do wszystkich klasówek, zawsze miałem odrobione zadania domowe. Gdy postanowiłem, że stworzę bloga, robiłem to dla siebie, dla frajdy. W końcu pyknęło. Mój ojciec jest bardzo zapracowany, a jednocześnie poświęca się swojej pasji. Jest naukowcem z powołania i – tak mi się wydaje – wzorem tego, że można się czemuś poświęcać w 100%. To nie jest podejście typowe dla osób z mojego rocznika, że pracują, bo trzeba pracować, ale mają inne rzeczy dookoła. Ja żyję, by pracować, a nie pracuję, by żyć. Ale to jest zupełnie inne podejście – po prostu czuję, że coś zmieniam, że mam jakiś wkład w rozwój kultury kulinarnej. To jest sens mojego życia.

A jakie były reakcje, kiedy zaczynałeś kilka lat temu?

Różne. Jestem osobą, która raczej nie przejmuje się opiniami innych. Mam twardą skórę. Nie skupiam się na krytyce, a na wsparciu. A otrzymałem go dużo. Moi przyjaciele zorganizowali małe przyjęcie, gdy ruszał blog. Było pyszne jedzenie, odliczanie do startu Rozkoszny.pl. Miałem wokół siebie osoby, które od początku mnie wspierały, i one wciąż są w moim życiu. Miałem szczęście.

Gotujesz dla nich?

Tak, lubię gotować dla ludzi. Najbardziej dla tych, których lubię, trzeba sobie zasłużyć. [śmiech]

Co najczęściej gotujesz?

Nie mam takich rzeczy, które non stop powtarzam. Lubię odkrywać nowe smaki. I często kolacje, które organizuję dla znajomych, traktuję jako pole testowe. Sprawdzam dania i potrzebuję opinii znajomych. Wiem, że powiedzą prawdę, że jest OK albo coś by zmienili, albo że to jest super, ale przekombinowane. Bardzo cenię szczerość. Krytyka krytyką, ale konstruktywna krytyka to jest coś, co biorę do serca.

Potrzebujesz opinii, innego punktu odniesienia.

Tak jak mówiłem wcześniej: jestem indywidualistą i lubię myśleć sam, ale muszę mieć jakiś feedback, bo nie gotuję tylko dla siebie. Wracam cały czas do tego, co powiedziałem – że na początku mojej kariery gotowałem głównie dla siebie. Wróć! Jednak nie. Miałem taki moment, że myślałem, że gotuję dlatego, aby sprawić sobie przyjemność, ale doszedłem do wniosku, że nie. Moja pasja do gotowania narodziła się wtedy, gdy jako młody człowiek wszedłem do kuchni, bo chciałem sobie coś przygotować – zawsze byłem łasuchem – i okazało się, że to, co ugotowałem, sprawiło przyjemność moim bliskim, mojej rodzinie. Stwierdziłem, że to bardzo satysfakcjonujące i uzależniające.

A zdarzają ci się takie momenty, że chcesz uciec od tej postaci, którą stworzyłeś? 

To zależy od dnia. Czasami czuję się… Z jednej strony lubię, jak ludzie podchodzą do mnie na ulicy albo w restauracji, to są bardzo miłe spotkania, z drugiej – czasami mam taki dzień, że wolałbym być anonimowy. 

Na koniec chciałbym zapytać, czy byłeś ostatnio gdzieś, gdzie zjadłeś coś, co cię zaskoczyło.

Byłem tam kilka razy, ale ostatnio coś faktycznie uderzyło mnie pozytywnie, jeśli chodzi o smak. To Peaches Gastro Girls – działa na tyłach SPATiF-u, przy Mokotowskiej. Jedno danie zrobiło na mnie szczególne wrażenie i znowu były to bakłażany. Tym razem pieczone z sosem mole, podane z chimichurri, różnymi orzeszkami i ziołami. Mieliśmy nawet tego nie zamawiać, bo bakłażany, mole – znamy. Ale wykonanie było niesamowite! To było tak pełne smaku, aż miałem na ciele ciarki z rozkoszy. Proszę państwa, trudno tam o stolik, ale postarajcie się, póki te bakłażany są w menu. Tego trzeba spróbować, bo są wspaniałe. Dobra robota, dziewczyny!

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk