Kukbuk
Kukbuk

6 miejsc na Lazurowym Wybrzeżu, w których powinniście zjeść

Jeśli Lazurowe Wybrzeże kojarzy wam się głównie z jachtami w Saint-Tropez, botoksem i Pradą, a na hasło „Prowansja” stają wam przed oczami pola lawendy i autokary Niemców w sandałach – koniecznie musicie tu przyjechać.

Ten artykuł przeczytasz w mniej niż 10 minut!

Południe Francji zaskakuje zarówno sceptyków, jak i tych, którzy drżą na myśl o tłumach turystów i hotelach gigantach. Bo jest tu wspaniale! A najlepiej – wiosną i wczesną jesienią. Przyroda kipi, bucha i szaleje. Góry, lasy, kwiaty i winnice; te ostatnie wydają obfity plon, podobnie jak błękitne wody, z których rybacy co rano wyciągają znane na cały świat owoce morza. Miasteczka są barwne, stare i klimatyczne, a co jedno, to urokliwiej położone, z romantycznymi ruinami zamku i wąskimi zaułkami. W nich knajpki, bistra, restauracje i oberże. Można rzecz jasna źle trafić, jak my do Chez Loury w Marsylii, gdzie wszystko, od ryby po samego szefa kuchni, było szalenie smutne – dlatego warto wcześniej przeprowadzić śledztwo. Oczywistym wyznacznikiem jakości kulinarnych pereł jest proporcja ludności autochtonicznej do tej, która napłynęła autokarami, a także wieczorny tłok i walka o stolik. Z tym przewodnikiem nie musicie już ryzykować spotkania z nieświeżym małżem ani wrednym kelnerem. Zapraszamy na Riwierę Francuską!

Le Vin 7, Quai François Mitterrand, La Ciotat


Nieco na wschód od Marsylii ciągnie się pas wybrzeża i wysokich klifów – warto wybrać się na przejażdżkę tą drogą o zachodzie słońca, zwłaszcza że u jej kresu znajduje się miasteczko La Ciotat. Raczej nieznane, zaskakuje klimatem: niegdyś królowała tu wielka stocznia z potężnymi dźwigami, dziś jej industrialny charakter jest wykorzystywany na nowo, a infrastruktura służy nowoczesnym jachtom. La Ciotat jest przyjazne i nietuzinkowe, to miejsce z korsykańskimi korzeniami. W kwietniu turystów jak na lekarstwo. Siadamy przy beczce służącej za stół, pod wielkim platanem i z widokiem na salę, którą z niebywałym wdziękiem i profesjonalizmem ogarnia jeden (sic!) kelner. Menu dostajemy, zgodnie z wyspiarską tradycją, na kredowych tablicach. Tak jak na Korsyce, w Vin 7 ziemia spotyka się z morzem. Szeroki wybór mięs (na przykład konfit z kaczki na risotto za 14 euro lub, dla fanów mocnych wrażeń, móżdżek cielęcy po korsykańsku), trochę klasyki z pogranicza Włoch i Francji, ale i bogactwo tego, co oferuje Morze Śródziemne. Wybieramy sałatkę z ośmiornicy na zimno (14 euro), która ma być przystawką, a jest dużą porcją doskonale przyrządzonego mięsa, chrupiących warzyw, świeżej sałaty i dwóch sosów, jednego bardziej kwaśnego, lżejszego, drugiego – kremowego. Dobrym wyborem jest deska serów (8 euro) – rozmaitych, pachnących, prosto z Korsyki, nie ma żadnej supermarketowej nudy. Owcze, krowie, kozie, dojrzewające, świeże, podpuszczkowe. Hitem okazuje się cabernet sauvignon z Domaine des Masques. No i wspomniany kelner, który na luzie obsługuje 30 osób.

Reklama

L’ecurie de la Marquise, 3 Rue du Gacharel, Grimaud


Gdy już przespacerujecie się po niepozbawionym uroku porcie Saint-Tropez, wskoczcie na wypożyczoną vespę i pomknijcie wzdłuż wybrzeża do pięknie położonego Grimaud. To tam warto zjeść kolację, a wcześniej wybrać się na spacer do królujących nad okolicznymi winnicami ruin zamku. Didier, właściciel L’ecurie, czyli stajni, ma w sobie wszystkie cechy doskonałego restauratora. Zawsze jest obecny, tryska energią, ma w zanadrzu mnóstwo opowieści, grzmi autorytetem, huczy osobowością. I wie, jak karmić. Z wielką przyjemnością zasiadamy w szykownym wnętrzu, nieco w stylu vintage, wypełnionym oryginalnymi dziełami sztuki. Jest eklektycznie i onirycznie, co nie odbiera temu lokalowi pewnej powagi i tajemnicy. Miejsce wywołuje emocje, ale nie spodziewajcie się pianek ani mazów na talerzu – tu gotuje się z sercem, pysznie, uczciwie. W karcie znajdziemy klasyki, głównie kuchni nicejskiej, ale jest też ukłon w stronę włoskiej granicy, w postaci pizzy (cztery rodzaje, 14 euro). Warto zacząć od świeżutkiej pissaladière z anchois, cebulką i oliwkami (14 euro) lub ciepłego koziego sera w migdałach na chrupkich warzywach (14 euro). Hitem jest tuńczyk na ratatouille (20 euro), choć raczej należałoby napisać, że ratatouille pod tuńczykiem – ryba jest świetna, ale warzywa – sztos! Dorsz (20 euro) jest miękki i wilgotny i leży na salsie z bakłażana i rodzynek. Mięsożercy zachwycą się stekiem wołowym z sosem pieprzowym. Rozczarował nas jedynie deser – crème caramel (9 euro) był zwyczajnie nudny. Wybierzcie zamiast tego karmelizowane jabłko pod słonym ciasteczkiem (9 euro) lub deskę lokalnych serów! I koniecznie zakończcie wieczór kieliszkiem digestifu na otwartym poddaszu. To miejsce magiczne, obowiązkowy punkt na mapie. Uwaga – zapomnijcie o płatności kartą, tu ceni się klasykę!

Astoux et Brun, 27 Rue Félix Faure, Cannes


Podobno więcej gości przyjeżdża tu dla ostryg niż dla słynnego festiwalu. W przeddzień wielkiej gali otwarcia filmowego wydarzenia ulice miasta pękają w szwach, na szczęście dzięki wczesnej porze udaje nam się ustrzelić stolik w legendarnym Astoux et Brun w samym centrum, tuż przy nadmorskim bulwarze. Ta lokalizacja sprawia, że nie brak tu ciekawskich turystów, przyciąganych przez fascynujący rytuał czyszczenia i otwierania ostrygowych skorup na ulicy, przed restauracją, przez zgrany zespół energicznych dżentelmenów. Wprawa, z jaką czynią swoją powinność, zawstydzi każdego, kto choć raz mierzył się z otwieraniem ostrygi. Pozwalamy się zahipnotyzować, a potem zaprowadzić do stolika w obszernej sali i ponownie popadamy w zdumienie – tym razem nad menu. Tylko pasjonat morskich specjałów będzie znał wszystkie gatunki i odmiany muszli, małży, ślimaków i ostryg, które oferuje Astoux. Można zjeść zupę rybną (12 euro), ale nie po to się tu przychodzi, o nie! Oto na wielkich styropianowych talerzach wypełnionych lodem wjeżdżają najrozmaitsze owoce morza, do towarzystwa mając tylko mignonette, aioli, kosz pysznego pieczywa i masło. Można spróbować ostryg z właściwie każdego zakamarka Francji, jaki sobie wymyślimy (łącznie ze słynnymi Gillardeau, 12 euro za 3 sztuki, oraz z hitem: płaskimi ostrygami z Belon – nr 000, czyli giganty, kosztują 20 euro za 3 sztuki). Nawet wino nie jest podturystycznym sikaczem (co niestety wciąż się zdarza). Obsługa – wyłącznie płci brzydkiej, choć ową brzydotę trzeba by ująć w gruby cudzysłów – jest fantastycznie szybka; tak szybka, że zanim zdążymy nacieszyć się ucztą, jest już po niej. Gratka dla ostrygożerców!

 

Restaurant Chez Paul, 4620 Avenue du Général de GaulleTouët-sur-Var


Wygląd nie jest najmocniejszą stroną tego lokalu – ot, przydrożny zajazd, łatwo pominąć nieciekawy szyld i krzywe parasole. Strona internetowa jest przykładem na to, jak nie należy jej robić. A jednak – to jedno z najprzyjemniejszych zaskoczeń w dolinie Varu. Restauracja jest położona w malowniczej wiosce u stóp zawieszonych na skale średniowiecznych kamieniczek, tuż przy głównej drodze. Zdecydowanie lepiej wybrać stoliki na tarasie niż w przytłaczającym, smutnym wnętrzu. Na przystawkę zamawiamy jajko w koszulce na kremie z makreli i małych grzankach (12 euro) oraz tatar z warzyw z sorbetem pomidorowym (11 euro); wstęp to ładny i gładki. Potem karuzela się rozkręca. U szefa kuchni Paula (i jego syna, bo to biznes rodzinny) spragnieni mocnych wrażeń mogą zjeść głowiznę cielęcą w sosie ravigote (15 euro) lub móżdżki à la bordelaise (16,50 euro). Cudownie rozpływające się w ustach gnocchi z karczochami, sosem pomidorowym i chrupiącym boczkiem (14 euro) przychodzą do nas na stylowej patelni i pachną ziołami, masłem i radością. Bijemy się o ostatnie kluseczki! Choć nie mamy już miejsca na deser, ciekawość wygrywa i lody z koziego sera (5,50 euro) znikają z talerzyka w okamgnieniu. Dopijamy merlota, zapatrzeni w górujące nad wioską szczyty i gospodynię, rządzącą gastrokramem po drugiej stronie drogi. Jeśli tam będzie, kupcie od niej marynowane grzyby. Są przepyszne ze świeżą prowansalską bagietką.

Reklama

Les Terasses, 3 Quai des Girondins, Martigues


W niedzielne popołudnie Martigues jest sennie przyjazne, kolory nieco blakną, nieliczne koty drzemią na progach. Tylko w jednym miejscu panuje nieustanny gwar i tłok: nad samym kanałem, przy słonecznym placu ulokował się ulubiony bar w mieście, chętnie odwiedzany też przez przyjezdnych. Jest tu nowocześnie, niezbyt drogo i młodzieżowo, co przyjemnie łamie upartą i nudną klasykę Południa. Ściany pomazane napisami w wielu językach mogłyby razić, a jednak bawią. Wielki taras wypełniony stolikami przechodzi płynnie we wnętrze restauracji, nieoddzielony żadną burzącą harmonię przestrzeni ścianą z drzwiami. Młoda, wyluzowana ekipa kelnerów uwija się jak w ukropie, serwując nie tylko potężne steki z, niestety przeciętnymi, frytkami (od 12 do 14 euro), ale i pizze (od 8 do 14 euro), a przede wszystkim ogromne kociołki małży w rozmaitych sosach. To chyba najlepsze mule, jakie przyszło nam jeść we Francji. Są duże, ciężkie i mięsiste, podane w wielkich garach – i do dziś się sprzeczamy, czy bardziej smakowały nam te w pomidorach i bazylii (12 euro), czy klasyczne marinière w winie z czosnkiem i pietruszką (10 euro), a może te dekadenckie ze śmietanką i z serem roquefort (13 euro). Strzałem w dziesiątkę są lody o smaku masła i solonego karmelu (4 euro za porcję), one naprawdę są maślane, karmelowe i słone! Jedyne, co razi i boli, i robi temu miejscu źle, to upiorne nagrobkowe łupki, na których podaje się jedzenie. Prezentacja potraw też nieco śmieszy i wyraźnie wskazuje na to, że szef kuchni może by i bardzo chciał stroić łupki, jak robią to jego idole, ale średnio umie. To jest miejsce, w którym się luzuje, uśmiecha i je palcami. Dobre na postój.

Chez Theresa, 28 Rue Droite, René Socca, 1 Rue Pairoliere, Nicea


Socca to wizytówka Nicei. Cienki, miękki w środku i chrupiący na brzegach, ogromny, złocisty naleśnik z mąki z ciecierzycy to obiekt kultu mieszkańców miasta i tłumów turystów. Na soccę wyskakuje się w przerwie lunchowej, podjada się w drodze, zabiera papierowe torby na wynos. Jest kilka zasad, których łamać nie wolno: soccę je się rękoma, bez dodatków – tylko z pieprzem – i przede wszystkim świeżutko wyciągniętą z pieca; po ostygnięciu bowiem staje się smutnym, gumowatym plackiem. W turystycznych knajpkach wzdłuż Cours Saleya można tych „smutasów” spróbować razem z nieuprzejmym kelnerem i kiepskim winem, doświadczyliśmy tego boleśnie, więc już dziękujemy. Ruszamy w zakamarki starego miasta, bo tam kilka miejsc serwuje soccę taką, jak Pan Bóg i saraceńscy najeźdźcy przykazali. Ulubioną lokalizacją – nie tylko naszą, ale i nicejczyków stojących cierpliwie w długiej kolejce – jest René Socca. Tu trzeba dostosować się do rytuału: zamawiamy wino w barze naprzeciwko, a druga osoba stoi w tym czasie w kolejce po soccę. Siadamy przy krzywych, drewnianych stołach, na równie krzywych stołkach, wprost na ulicy, i naśladując miejscowych, szarpiemy soccę palcami, gadamy i dużo się uśmiechamy. To centrum społeczne, turystów niezbyt wielu, a socca – marzenie! Najbardziej smakuje nam taka zeskrobana z brzegów patelni, leciuteńko przypalona. Drugim miejscem wartym odwiedzenia jest opisywana w przewodnikach Chez Theresa. Soccę wozi się też na Cours Saleya, gdzie sama Theresa wprawnymi ruchami i oszałamiającymi zapachami z jej garkuchni oczarowuje spacerowiczów. Czyni to jednak tylko rankiem, o trzynastej obejdziemy się już smakiem. Socca najlepiej wchodzi w towarzystwie kieliszka chardonnay i wszędzie kosztuje 3 euro za porcję, a to jeszcze jeden argument, by ją kochać całym sercem.

PS: Jeśli podróżujecie w większej grupie, pomyślcie o rezerwacji. Francuzi kochają jeść, kochają jeść dobrze i w dobrych miejscach i jeśli nie wykażecie się taktyką, zjedzą swoją i waszą kolację!

Chcemy wiedzieć co lubisz

Wiesz, że im więcej lajkujesz, tym fajniejsze treści ci serwujemy?

W zawsze głodnym KUKBUK-u mamy niepohamowany apetyt na życie. Codziennie mieszamy w redakcyjnych garnkach. Kroimy teksty, sklejamy apetyczne wątki. Zanurzamy się w kulturze i smakujemy codzienność. Przysiądźcie się do wspólnego stołu i poczujcie, że w kolektywie siła!

Koszyk