Ale wcześniej z Krakowa. Co zdecydowało, że wybrałaś Warszawę?
Zakochałam się. Ale też wcześniej często przyjeżdżałam do Warszawy, miałam tu wielu przyjaciół z wyjazdów na narty, zresztą te przyjaźnie trwają do dziś – Jurek Porębski, Isia Bajewska, JEMS-i. Warszawa była moim wentylem. Gdy tylko czułam się zduszona w Krakowie, wsiadałam w samolot…
Samolotem się latało?
Podróż pociągiem była bardzo długa. A jeżeli w ostatniej chwili kupowało się bilet samolotowy, to on był tańszy od kolejowego. Tylko że latały „kukuruźniki”. Mój ojciec odchodził od zmysłów, czym ja latam do Warszawy i po co.
A po co przyleciałaś w tym 1977 roku?
Na wystawę mojego profesora Zbysława Maciejewskiego. Znali się z Andrzejem z ogólnopolskich plenerów, dlatego po wernisażu było party, tutaj na strychu. Trwało trzy dni. Wychodziliśmy tylko na metę na Brzeską. Pamiętam, że Kinga Kawalerowicz – młoda żona Łukasza Korolkiewicza – wtedy gotowała. Znałyśmy się z Krakowa, dlatego od razu się tu dobrze poczułam. I tak zostałam na 38 lat.
Zostałaś zaraz po tej imprezie?
Wróciłam tylko, by zrobić dyplom na grafice.
W tamtych czasach żyło się bardziej na luzie. Teraz współczuję młodym ludziom. Jest większy wybór, więcej możliwości, ale też większy stres. Tylko zrozum mnie dobrze – nie chcę powrotu do tamtych czasów.
Żyliście w zasadzie bez pieniędzy. Jak to się udawało?
Wiesz jak? Życie było tańsze, czynsze niższe, mieliśmy też inne potrzeby. Zadowalaliśmy się prawie niczym. Andrzej zawsze miał smykałkę do majsterkowania. Szafki w kuchni pomagał nam zrobić zaprzyjaźniony stolarz z sąsiedniego teatru Baj. Materiały pozyskiwaliśmy z rozbiórek, ze śmietników. Do dziś gromadzę z takich wystawek krzesła, fotele, kwietniki. Potem oczywiście rozdaję. W łazience nigdy nie mieliśmy kafelków, tylko malowaliśmy farbą olejną: na granatowo, jak nam się zamarzyło, albo na czarno, żeby było ekstrawagancko.
Dało się żyć ze sztuki?
Skromnie, ale się dało. Andrzej miał fantastyczny start, po studiach był gwiazdą. Wygrywał wszystkie graficzne konkursy, miał wystawę za wystawą. A gdy przyjechał cudzoziemiec i kupił od nas grafikę, to już w ogóle żyło się z tego dwa miesiące. Główną potrzebą była książka, pianino dla dziecka i materiały plastyczne – z tamtych lat mamy zapasy, które starczą nam do śmierci.